Выбрать главу

Valentine powiedział łagodnie:

— Nie bójcie się o mnie. Muszę to zrobić bez niczyjej pomocy. Sleecie, ustąp mi z drogi. Zalzanie Kavolu, Carabello, cofnijcie się. Wezwę was w odpowiedniej chwili.

Popatrzyli na siebie zmieszani. Carabella chciała jeszcze coś powiedzieć, lecz w porę się powstrzymała. Blizna Sleeta zaczęła pulsować czerwienią. Z gardzieli Zalzana Kavola wydobył się dziwny, dudniący dźwięk; Skandar zamachał wszystkimi czterema ramionami w bezsilnym gniewie.

Valentine otworzył drzwi i przekroczył próg.

Znalazł się w pomieszczeniach, które nie musiały być znane Koronalowi. Jakieś przedsionki, kuchenne przejścia, sala wybita brokatem — zapewne garderoba, pusta i nie używana od miesięcy. A dalej, dalej… już wiedział. Kaplica Dekkereta, za nią sala sądowa Lorda Prestimiona, wyniosła komnata o okazałych oknach z matowego szkła, ze wspaniałymi kandelabrami wykonanymi przez najlepszych rzemieślników z Ni-moya, za salą sądową sala tronowa, a w niej wspaniały tron Lorda Confalume'a. To w tych apartamentach powinien znaleźć Dominina Barjazida.

Kamienne przejście do Kaplicy Dekkereta odsłaniało jej puste wnętrze. Przeszedł przez krótki kręty korytarz, którego ściany pokryte były zielonymi i złotymi mozaikami, i znalazł się przed salą sądową.

Nabrał powietrza do płuc, oparł ręce o drzwi, ale drzwi nie stawiały oporu.

Olbrzymia mroczna sala sprawiała wrażenie pustej, lecz gdzieś w odległym kącie tlił się jeden kandelabr. Valentine spojrzał na lewo, potem na prawo, przebiegł wzrokiem wzdłuż rzędów politurowanych drewnianych ławek, wzdłuż osłoniętych nisz, w których mieli prawo skrywać się diukowie i książęta podczas toczącej się przeciwko nim rozprawy, popatrzył na wielkie krzesło Koronala…

U szczytu stołu narad ujrzał postać przyobleczoną w monarsze szaty.

Rozdział 15

Ze wszystkich dziwnych przeżyć okresu wygnania to zdało mu się najbardziej osobliwe. Oto stał bliżej niż sto stóp od kogoś, kto nosił jego poprzednie oblicze. Valentine widział fałszywego Koronala dwukrotnie w czasie festynu w Pidruid. Poczuł się wtedy dziwnie zbrukany i pozbawiony energii. Teraz z mroku komnaty wyłaniał się ciemnobrody, wysoki, silnie zbudowany mężczyzna. W jego błyszczących oczach nie widać było lęku; zachowywał zimną krew, tak jak przystało na dawnego Lorda Valentine'a. Czyja tak wyglądałem? — zastanawiał się Valentine. Tak ponuro, lodowato i odpychająco? Wyobraził sobie, że przez wszystkie te miesiące, kiedy Dominin Barjazid władał jego ciałem, ciemność duszy uzurpatora wypływała na zewnątrz, nadając rysom ten chorobliwy i nienawistny wyraz. Valentine zdążył się już przyzwyczaić do swojej nowej, słonecznej twarzy i traktował ją jak własną. Patrząc teraz na tamtą, którą nosił przez tak wiele lat, poczuł, że nie chce jej z powrotem.

— Czyż dzięki mnie nie stałeś się piękny? — spytał Dominin Barjazid.

— To prawda, lecz ty oszpeciłeś sam siebie — odparł Valentine serdecznie. — Dlaczego masz taką nachmurzoną minę? Twarz, którą nosisz, znana była ze swego uśmiechu.

— Za często się uśmiechałeś, Valentine. Byłeś zbyt beztroski, zbyt łagodny, zbyt lekkomyślny, aby rządzić.

— Takim ci się wydawałem?

— Mnie i wielu innym — odparł Barjazid. — Podobno zostałeś wędrownym kuglarzem?

Valentine skinął głową.

— Potrzebowałem jakiegoś zajęcia po tym, jak odebrałeś mi moje. Żonglerka była w sam raz dla mnie.

— Nic dziwnego — rzekł Barjazid. Jego głos odbił się echem w długiej sali. — Zawsze byłeś najlepszy w zabawianiu innych. Wzywam cię, wróć do żonglerki, Valentine. Insygnia władzy są moje.

— Insygnia tak, lecz nie władza. Twoja gwardia opuściła cię. Cały Zamek jest przeciw tobie. Poddaj się, Domininie, a odeślemy cię bezpiecznie do kraju twego ojca.

— A co z maszynami klimatycznymi, Valentine?

— Zostały ponownie włączone.

— Kłamstwo! Głupie kłamstwo! — Barjazid rzucił się ku jednemu z wysokich okien i otworzył je mocnym szarpnięciem. Podmuch zimnego powietrza był tak gwałtowny, że Valentine, choć stal w drugim końcu pokoju, poczuł go natychmiast. — Maszyny są strzeżone przez najbardziej oddanych mi ludzi! — krzyknął Barjazid. — Nie twoich! Moich własnych! Tych, których sprowadziłem z Suwaelu! Oni nie włączą ich bez mojego rozkazu, a zanim otrzymają ten rozkaz, cała Góra Zamkowa zdąży poczernieć i zginąć. Tak właśnie będzie, Valentine. Właśnie tak! Pozwolisz na to?

— Nic takiego się nie zdarzy.

— Zdarzy się — rzekł Barjazid — jeżeli pozostaniesz w Zamku. Odejdź stąd. Gwarantuję ci bezpieczny powrót w doliny i wolną drogę na Zimroel. Żongluj w miastach na zachodzie, tak jak to robiłeś przed rokiem, i zapomnij o niedorzecznym roszczeniu do tronu. Lord Valentine, Koronal, to ja.

— Domininie…

— Nazywam się Lord Valentine! A ty jesteś wędrownym kuglarzem Valentinem z Zimroelu! Wracaj do swojego zajęcia.

— To wielka pokusa, Domininie — odparł niedbale Valentine. — Bardzo lubię występować jako żongler, być może najbardziej ze wszystkiego, co robiłem w swoim życiu. Niemniej jednak przeznaczenie nakazuje mi, abym wziął na siebie brzemię władzy niezależnie od własnych pragnień. — Zrobił krok w kierunku Barjazida, jeszcze jeden i jeszcze jeden. — Chodź ze mną, wyjdźmy na dziedziniec i w ten sposób pokażemy obrońcom Zamku, że rebelia się skończyła i że świat przybiera swój poprzedni wygląd.

— Zatrzymaj się!

— Mam wobec ciebie jak najlepsze zamiary, Domininie. Co więcej, jestem ci wdzięczny za kilka nadzwyczajnych przeżyć, które, gdyby nie ty, nigdy by mi się nie przytrafiły.

— Ani kroku dalej! Cofnij się! Valentine nie zważał na jego słowa. Szedł naprzód. -Jestem ci także wdzięczny, żeś mnie uwolnił od nieznośnego utykania, które pozbawiało mnie udziału w wielu przyjemnościach…

— Ani kroku dalej!

Dzieliło ich teraz zaledwie kilka stóp. Obok Dominina Barjazida stał stół uginający się pod atrybutami władzy używanymi w sali sądowej. Były to trzy wielkie mosiężne świeczniki, imperatorskie jabłko i berło. Ze zduszonym okrzykiem gniewu Barjazid schwycił jeden ze świeczników i cisnął nim w głowę Valentine'a. Ten jednak zdążył się uchylić i zgrabnym ruchem ręki chwycił przelatujący obok masywny przedmiot. Barjazid cisnął następnym świecznikiem. Valentine schwytał go także.

— Jeszcze jeden — zawołał — a pokażę ci, jak się żongluje!

Twarz Barjazida pokryła się plamami. Ciemnowłosy mężczyzna dusił się złością, parskał i syczał. W stronę Valentine'a poszybował ostatni świecznik. Valentine, uszczęśliwiony i roześmiany, dołączył go do pozostałych. Przez powietrze popłynęła błyszcząca kaskada. Ręka, oko, ręka, oko. Tak, nie wyszedł z wprawy, nadal był świetnym żonglerem.

— Widzisz? — spytał. — Tak to się robi. Nauczymy cię tego, Domininie. Musisz tylko się rozluźnić. Rzuć mi jeszcze berło i jabłko. Potrafię żonglować pięcioma, a być może i większą ilością przedmiotów. Szkoda, że widownia jest tak mała, ale…

Żonglując nie przestawał iść w kierunku Barjazida, który, śliniąc się, z szeroko otwartymi oczami, cofał się przed nim powoli.

I nagle jak huragan spadło na Valentine'a przesłanie. Zatrzymał się oszołomiony, a świeczniki potoczyły się ze stukotem po ciemnej drewnianej podłodze. Nastąpiło drugie uderzenie, jeszcze silniejsze, po nim trzecie. Valentine czuł, że traci siły. Skończyła się gra, którą toczył z Barjazidem. Zaczynał się nowy, niezrozumiały pojedynek.