Выбрать главу

Martwił się, choć zdawał sobie sprawę, że taki stan ducha nie przybliża go do zwycięstwa. Wręcz przeciwnie, powinien się odprężyć, całkowicie poddać nałożonym na niego obowiązkom i oczyścić umysł ze wszelkich potrzeb i pragnień, tak aby być gotowym na przyjęcie snu-wezwania od Pani. To też nie skutkowało. Wyrywał chwasty, uprawiał wilgotną, tłustą ziemię, nosił wiadra kamieni i zaprawy murarskiej do najdalszych zakątków tarasu, z całkiem pustym umysłem zasiadał, krzyżując nogi, do długich medytacji i noc w noc szedł spać modląc się, aby Pani zjawiła się przed nim i powiedziała: “Nadszedł czas, abyś przyszedł do mnie", ale sen się nie zjawiał.

— Jak długo to jeszcze potrwa? — zapytał Deliambera przy jednej z porannych kąpieli w sadzawce. — Mija piąty tydzień! Albo i szósty! Zgubiłem już rachubę. Czy mam tu tkwić cały rok? A może dwa? A może pięć lat?

— Niektórych pielgrzymów to właśnie spotyka — powiedział Vroon. — Rozmawiałem wczoraj zjedna spośród Hjortów, która była żołnierzem za rządów Voriaxa. Spędziła tu już cztery lata i chyba pogodziła się z pozostaniem na zawsze na Tarasie Oszacowania.

— Ona nie musi nigdzie iść, a poza tym to dość przyjemna gospoda, Dehamberze. Ale ja…

— …mam pilne spotkanie na wschodzie — dopowiedział Deliamber. — Właśnie dlatego jesteś skazany na pozostanie tutaj. Znalazłeś się w kłopotliwej sytuacji, Valentine. Starasz się zapomnieć o wytkniętym celu, ale robisz to tylko dlatego, aby ten cel osiągnąć. Zdajesz sobie z tego sprawę? Bo ta, której opowiadasz sny, na pewno dobrze o tym wie.

— Tak, zdaję sobie sprawę. Ale co mam robić? Jak mogę udawać, że nie martwi mnie myśl o pozostaniu tutaj na zawsze?

— Udawaniem nic nie wskórasz. Dopiero z chwilą, kiedy szczerze nie będziesz się tym przejmował, ruszysz do przodu. Nie wcześniej.

Valentine potrząsnął głową.

— Równie dobrze mógłbyś mi wmawiać, że moje ocalenie zależy od tego, abym nie myślał o ptakach gihorna. Im bardziej się wysilam, aby nie myśleć, tym więcej stad tych ptaków przelatuje przez mój umysł. Co mam zrobić, Deliamberze?

Deliamber nie miał pojęcia.

Następnego ranka Valentine dowiedział się, że Shanamir i Vinorkis przechodzą na Taras Rozpoczęcia.

Upłynęły dwa dni, zanim znów zobaczył starego Vroona. Na uwagę czarodzieja, że niezbyt dobrze wygląda, Valentine wybuchnął:

— A jak według ciebie miałbym wyglądać? Czy wiesz, ile już zielska wyrwałem, jak dużo zaprawy nałożyłem między płyty, podczas gdy na AIhanroelu jakiś Barjazid siedzi na Górze Zamkowej i…

— Uspokój się — rzekł Deliamber. — To do ciebie niepodobne.

— Uspokój się! Uspokój! Jak długo mam być spokojny?

— Być może jesteś poddawany próbie cierpliwości. Jeśli tak, to zawiodłeś, mój panie.

Valentine przez chwilę rozważał słowa Deliambera.

— Przyznaję ci rację. Lecz być może również moja pomysłowość postała wystawiona na próbę. Deliamberze, spraw, abym tej nocy miał Sen-wezwanie.

— Moje czary, jak wiesz, niewiele znaczą na Wyspie.

— Zrób to, proszę cię. Przynajmniej spróbuj. Wymyśl jakąś wiadomość od Pani i zaszczep ją w moim umyśle. Zobaczymy, co z tego wyniknie.

Deliamber wzruszył ramionami, po czym dotknął rąk Valentine'a na krótki, wystarczający do przekazania myśli moment. Valentine poczuł delikatne mrowienie.

— Twoje czary działają — powiedział Vroonowi.

Tej nocy nawiedził go sen, w którym unosił się w tutejszej sadzawce jak wolewant w morzu, przymocowany do skał wyrastającą mu ze stóp błoną, a kiedy usiłował się uwolnić, na nocnym niebie pojawiła się uśmiechnięta twarz Pani. Usłyszał szept: “Chodź, Valentine, chodź do mnie, chodź" i wtedy błona oderwała się, a on uniósł do góry i poszybował z wiatrem ku Świątyni Wewnętrznej.

W czasie porannego omawiania snów opowiedział sen Stauminaup. Wysłuchała go tak, jakby mówił o plewieniu chwastów w ogrodzie. Następnego ranka opowiedział jej to samo, udając, że sen się powtórzył, ale i jej reakcja była taka sama. Opowiedział jeszcze raz, trzeciego ranka, i poprosił o wyjaśnienia.

— Twój sen oznacza, że żaden ptak nie może posługiwać się w locie cudzymi skrzydłami.

Valentine poczuł, jak płoną mu policzki. Chyłkiem wymknął się za drzwi.

Pięć dni później Talinot Esulde powiedział mu, że nagrodzono go wstępem na Taras Rozpoczęcia.

— Ale dlaczego? — spytał Valentine Deliambera.

— Dlaczego? W sprawach dotyczących ducha to pytanie nie ma sensu. Musiała zajść w tobie jakaś przemiana.

— Przecież nie miałem prawdziwego snu-wezwania!

— Być może miałeś — rzekł czarodziej.

Jeden z akolitów poprowadził go pieszo leśną ścieżką na następny taras. Szlak był zagmatwany, przedziwnie skręcał to w jedną, to w drugą stronę, kilkakrotnie zmuszając ich do posuwania się w przeciwnym niż obrany kierunku. Tak to przynajmniej na pozór wyglądało. Kiedy parę godzin później wyszli z lasu na olbrzymią otwartą przestrzeń, Valentine nie miał pojęcia, gdzie się znajduje. Przed nim, między różowymi płytami, którymi był wyłożony taras, wznosiły się w regularnych odstępach wysokie na dziesięć stóp piramidy ciemnoniebieskich kamieni.

Życie na tym tarasie wyglądało prawie tak samo jak na poprzednim — służba, medytacje, codzienne wyjaśnianie snów, do przesady ascetyczne izdebki, jednostajne jedzenie. Do rozkładu dnia doszły jednak początki świętych nauk — przez godzinę każdego popołudnia — podczas której wyjaśniano źródła łask Pani posługując się zawiłymi przypowieściami i aluzyjnymi dialogami.

Początkowo Valentine z niecierpliwością wysłuchiwał tych nauk. Ogarnięty namiętnością o politycznym podłożu — osiągnąć Górę Zamkową i postawić pytanie, do kogo należy władza na Majipoorze — z trudem skupiał uwagę na tak mglistej i ulotnej materii. Dopiero na trzeci dzień uświadomił sobie, że akolita mówi o roli Pani również w aspekcie politycznym. Pojął, że Władczyni Wyspy jest siłą łagodzącą, spoiwem, które miłością i wiarą łączy wszystkie ośrodki władzy na tym świecie. Bez względu na to, w jaki sposób posługuje się magią snów-przesłań — choć trudno było uwierzyć w szeroko rozpowszechniony mit, że każdej nocy dotyka za jej pomocą umysłów milionów ludzi — nie ulegało wątpliwości, że jej łagodny duch koi i uspokaja całą planetę. Aparat Króla Snów wysyłał bezpośrednio adresowane, charakterystyczne sny, które chłostały winnych i upominały błądzących. Takie sny-przesłania bywały niezwykle gwałtowne. Ale tak jak ciepły ocean łagodzi klimat lądu, tak Pani łagodziła surowość sił władających Majipoorem. Valentine zrozumiał wreszcie, że kult otaczający ją jako boskie uosobienie Matki był tylko metaforą podziału władzy, ustanowionego przez pierwszych rządców Majipooru.

Słuchał teraz nauk z rosnącym zainteresowaniem i przejęty chęcią zdobycia głębszej wiedzy przestał się wyrywać ku wyższym tarasom.

Po raz pierwszy był sam. Nigdzie nie mógł dostrzec Shanamira i Vinorkisa. Czyżby wysłano ich już na Taras Zwierciadeł? Reszta, o ile wiedział, pozostała z tyłu. Najbardziej brakowało mu tryskającej energią Carabelli i mądrego, ironicznego Deliambera, ale dotkliwie odczuwał również nieobecność innych. Podczas długiej wędrówki przez Zimroel stali się oni cząstką jego duszy. Dni, kiedy był żonglerem, zdawały się odpływać w daleką przeszłość i nie sądził, by kiedykolwiek powróciły. Czasami, w wolnych chwilach, zrywał parę owoców z najbliższego drzewa i podrzucał nimi w stary, dobrze wyuczony sposób, ku uciesze przechodzących obok akolitów i nowicjuszy. Jeden z tych ostatnich, barczysty, czarnobrody mężczyzna zwany Farssalem, przejawiał szczególne zainteresowanie żonglerką Valentine'a.