Выбрать главу

— Gdzie nauczyłeś się tej sztuki? — zapytał go któregoś dnia. — W Pidruid — odpowiedział Valentine. — Byłem tam w trupie żonglerów.

— To dopiero musiało być wspaniałe życie!

— Tak, to było wspaniałe życie — powiedział Valentine, przypominając sobie podniecenie, jakie go ogarnęło, kiedy stanął na arenie w Pidruid przed ciemnowłosym Lordem Valentinem lub kiedy wyszedł na wielką scenę Cyrku Nieustającego w Dulornie — i wszystkie inne niezapomniane chwile z przeszłości.

— Czy żonglerki można się nauczyć, czy też niezbędny jest wrodzony talent?

— Żonglerem może zostać każdy, kto ma bystre oko i zdolność koncentracji. Tego, co umiem, nauczyłem się ostatniego lata w ciągu tygodnia czy dwóch.

— Niemożliwe! Musiałeś żonglować przez całe życie!

— Nie, zacząłem dopiero w Pidruid. — A co cię do tego skłoniło? Valentine uśmiechnął się.

— Potrzebowałem jakiejś odmiany i tak się złożyło, że trupa wędrownych żonglerów, która przyjechała na festyn ku czci Koronala, poszukiwała dodatkowej pary rąk. To oni nauczyli mnie tej sztuki i to bardzo szybko. Ciebie też mógłbym raz-dwa nauczyć.

— Naprawdę mógłbyś?

— Łap — powiedział Valentine, rzucając czarnobrodemu mężczyźnie twardy zielony biszawar, jeden z owoców, którymi żonglował. — Poprzerzucaj go przez chwilę z ręki do ręki, by rozluźnić palce. Najpierw muszą ci wejść w krew podstawowe rzuty i stałe nawyki, a do tego niezbędne są ciągłe ćwiczenia, dopiero potem…

— Co robiłeś, zanim zostałeś żonglerem? — spytał Farssal podrzucając owoc.

— Trochę wędrowałem — odpowiedział Valentine. — Popatrz, ręce trzyma się w ten sposób…

Ćwiczył z Farssalem około pół godziny, starając się uczyć go tak, jak to robili Carabella i Sleet podczas pierwszych lekcji na podwórku gospody w Pidruid. W spokojnym, monotonnym życiu, jakie tutaj wiódł, była to miła odmiana. Farssal miał zwinne ręce i pewne oko, toteż uczył się szybko, podobnie jak Valentine. W kilka dni nabrał wprawy na tyle, że potrafił naśladować swego mistrza, choć jeszcze brakowało mu płynności ruchów. Niezwykle gadatliwy i wylewny, podrzucając owoce biszawaiu mówił bez końca. Urodził się w Ni-moya; przez wiele lat był kupcem w Piliploku; ostatnio przeżył kryzys duchowy, a nie mogąc dojść do siebie, postanowił odbyć pielgrzymkę. Opowiadał o swoim małżeństwie, o synach, na których nie sposób było polegać, o grach hazardowych, o wygrywaniu i traceniu olbrzymich fortun. Chciał też wiedzieć o wszystkim, co dotyczyło Valentine'a, pytał o jego rodzinę, o to, co zamierza osiągnąć i co go sprowadza do Pani. Valentine starał się, jak mógł, by jego odpowiedzi brzmiały wiarygodnie, ale gdy pytania stawały się zbyt kłopotliwe, sprowadzał rozmowę na tematy dotyczące żonglowania.

Dni biegły spokojnym rytmem wokół znojnej pracy, nauki, medytacji, wolnych chwil spędzanych na żonglowaniu z Farssalem. Pod koniec drugiego tygodnia Valentine poczuł narastającą niecierpliwość i zapragnął ruszyć do przodu.

Nie miał pojęcia, ile jest tarasów — dziewięć czy dziewięćdziesiąt — ale jeśli na każdym z nich miałby spędzać tyle czasu, miną całe lata, zanim dotrze do Pani. Należało w jakiś sposób skrócić ten proces.

Nie sądził, aby wymyślanie rzekomych snów-wezwań mogło przynieść oczekiwany rezultat. Silimein, wieszczka z tego tarasu, podobnie jak poprzednio Stauminaup, nie wzruszała się jego opowieściami o unoszeniu się w sadzawce. Wobec tego próbował podczas medytacji i tuż przez zaśnięciem wyjść naprzeciw umysłowi Pani i błagać ją, aby go wezwała do siebie. To też nie skutkowało.

Zapytał tych, którzy siedzieli obok niego w jadalni, od jak dawna są na Tarasie Rozpoczęcia.

— Dwa lata — odpowiedział jeden.

— Osiem miesięcy — rzekł drugi. Nie wyglądali na zmartwionych. — A ty? — zwrócił się do Farssala.

Farssal odpowiedział, że przybył tu zaledwie kilka dni przed nim. Nic go jednak nie poganiało.

— Gdzie tu się śpieszyć? Służymy Pani bez względu na to, na jakim jesteśmy tarasie. Wszystkie są równie dobre.

Valentine pokiwał głową. Miał swoje zdanie na ten temat.

Pod koniec trzeciego tygodnia w odległym krańcu pola stajja, na którym właśnie pracował, spostrzegł Vinorkisa, a właściwie błysk światła na czyichś pomarańczowych wąsach. Czy to ich Hjort? Znajdowali się za daleko od siebie, żeby zawołać. Jednak nazajutrz, kiedy żonglował z Farssalem obok sadzawki, znowu go zobaczył. Vinorkis we własnej osobie stał na drugim końcu placu i przyglądał się grze. Valentine przeprosił Farssala i rzucił się pędem w stronę Hjorta, gdyż po tylu tygodniach rozłąki z dawnymi kompanami nawet widok byłego szpiega sprawił mu przyjemność.

— Więc jednak to ty byłeś na polu stajja — powiedział.

Vinorkis skinął głową.

— Widywałem cię ostatnio kilka razy, mój panie, ale taras jest tak olbrzymi, że nigdy nie udało mi się do ciebie zbliżyć. Kiedy tu przybyłeś?

— Mniej więcej tydzień po tobie. Widziałeś jeszcze kogoś?

— Nie, nikogo — odpowiedział Hjort. — Był tu Shanamir, ale przeszedł już na następny taras. Jak widzę, nie zawodzą cię twoje zdolności, mój panie. Kim jest twój partner?

— Jakiś człowiek z Piliploku. Szybki w rękach.

— Czy w języku też? Valentine zmarszczył brwi.

— Co masz na myśli?

— Czy dużo mu opowiadałeś o swojej przeszłości, mój panie? A o przyszłości?

— Oczywiście, że nie. — Valentine wpatrywał się w niego przez chwilę. — Nie, Vinorkisie! To niemożliwe, żeby szpiedzy Koronala znajdowali się na Wyspie Pani!

— Dlaczego nie? Czy to tak trudno przeniknąć w to miejsce?

— I podejrzewasz…

— Wczoraj wieczorem, po tym, jak mignąłeś mi na polu, przyszedłem tutaj, aby dowiedzieć się o ciebie. Jednym z tych, z którymi rozmawiałem, był twój nowy przyjaciel. Ledwo spytałem, czy cię zna, a już zaczął mnie wypytywać. Czy byłem twoim przyjacielem, czy poznałem cię w Pidruid, dlaczego przybyliśmy na Wyspę i tak dalej, i tak dalej. Mój panie, nie czuję się pewnie; kiedy ktoś obcy zadaje mi tak wiele pytań. A szczególnie w miejscu, gdzie każdy dobrze wie, że powinien trzymać się z dala od innych.

— Może jesteś zbyt podejrzliwy, Vinorkisie. — Może. Uważaj jednak na siebie, mój panie.

— Postaram się — rzekł Valentine. — Niczego więcej ode mnie się nie dowie. A to, o czym już wie, dotyczy żonglerki.

— Może wiedział wystarczająco dużo, zanim cię spotkał — rzekł Hjort ponuro. — Poobserwujmy go trochę.

Valentine'a przeraziła myśl, że nawet tutaj może być szpiegowany. A więc nigdzie nie było spokoju? Żałował, że nie ma przy sobie Sleeta czy Deliambera. Jutro, kiedy zbliży się do Pani i będzie zagrażał uzurpatorowi, dzisiejszy szpieg może się okazać mordercą.

Jednak na razie nie wyglądało na to, że szybko ujrzy Panią. Znów minął tydzień, podobny do poprzednich jak dwie krople wody, a on przyzwyczajał się powoli do myśli, że spędzi resztę swoich dni na Tarasie Rozpoczęcia. I kiedy już był bliski zobojętnienia i poddania się naturalnemu biegowi rzeczy, został odwołany z pola. Powiedziano mu, żeby się przygotował do przejścia na Taras Zwierciadeł.