Rozdział 9
Trzeci taras porywał oczy olśniewającym pięknem, a blaskiem przypominał Valentine'owi Dulorn. Leżał u stóp Drugiego Progu, tej przeraźliwie pionowej ściany białej kredy, która wyglądała na barierę nie do pokonania dla kogoś, kto chciałby zapuścić się w głąb Wyspy, i która jednocześnie zapierała dech w piersiach swą urodą, ile razy odbijały się od niej promienie słońca zachodzącego nad Piliplokiem.
No i oczywiście były tutaj zwierciadła — wielkie, grubo ciosane płyty wypolerowanego czarnego kamienia, osadzone na sztorc w ziemi, rozsiane po całym tarasie. Gdziekolwiek się spojrzało, można było zobaczyć swoje zwielokrotnione odbicie, podświetlone wewnętrznym blaskiem lustra. Początkowo Valentine przyglądał się sobie z uwagą, wypatrując zmian, jakie odcisnęła na nim podróż — może przygasło w nim ciepło, może twarz nabrała wyrazu napięcia i znużenia? Nic takiego nie zobaczył: przed nim stał mężczyzna, którego dobrze znał, złotowłosy i uśmiechnięty, więc pomachał mu ręką, mrugnął porozumiewawczo i pozdrowił, a po jakimś czasie, mniej więcej po tygodniu, przestał go w ogóle zauważać. Gdyby mu przykazano omijać lustra wzrokiem, to zerkając w nie ukradkiem, wbrew woli, i w popłochu odwracając oczy, żyłby prawdopodobnie w ciągłym poczuciu winy; nikt jednak nie powiedział mu ani jakiemu celowi służą, ani też jak ma się wobec nich zachowywać — i wobec tego szybko zapomniał o ich istnieniu. Jak zrozumiał o wiele później, tylko w ten sposób można było na Wyspie posuwać się do przodu: kształtując swego ducha od wewnątrz, wyrabiając w sobie zdolność do uświadamiania i odrzucania rzeczy nieistotnych.
Był zupełnie sam. Bez Shanamira, bez Vinorkisa i bez Farssala. Bacznie obserwował, czy któregoś dnia nie zjawi się tu czarnobrody mężczyzna: jeśli to prawda, że jest szpiegiem, powinien niewątpliwie mieć swoje sposoby na przechodzenie za Valentinem z tarasu na taras. Ale Farssal się nie pojawił.
Po jedenastu dniach spędzonych na Tarasie Zwierciadeł Valentine w towarzystwie pięciu innych nowicjuszy pokonał powietrznym ślizgaczem ścianę Drugiego Progu i znalazł się na Tarasie Poświęcenia.
Roztaczał się stąd wspaniały widok na pierwsze trzy tarasy i na odległe morze. Valentine ledwo dostrzegł Taras Oszacowania — cienką różową kreskę na de ciemnej zieleni lasu, ale Taras Rozpoczęcia widoczny był w centralnej części Wyspy z ogromną wyrazistością, a z kolei Taras Zwierciadeł, leżący tuż pod białą ścianą, rozsiewał w południe taki blask, jakby zapalono na nim miliony jasnych stosów.
Tempo posuwania się do przodu nie miało już dla Valentine'a żadnego znaczenia. Czas przestał się liczyć, a on całkowicie dostosował się do rytmu miejsca, w którym się znalazł. Pracował na polach, przysłuchiwał się uważnie rozprawom dotyczącym materii i ducha, spędzał wiele czasu pod kamiennym sklepieniem mrocznego budynku będącego świątynią Pani, prosząc — w sposób polegający na powstrzymywaniu się od jakichkolwiek próśb, żeby spłynęło na niego oświecenie. Czasami przypominał sobie, że kiedyś bardzo się śpieszył, chcąc jak najprędzej dojść do serca Wyspy i dotrzeć do kobiety, która tam mieszkała. Teraz nie czuł żadnego ponaglania. Z wolna stawał się prawdziwym pielgrzymem.
Za Tarasem Poświęcenia leżał Taras Kwiatów, za nim Taras Modlitwy, a jeszcze dalej Taras Wyrzeczenia. Wszystkie znajdowały się na Drugim Progu, tak jak i Taras Wstąpienia, z którego można było wznieść się na ostatni płaskowyż — miejsce przebywania Pani. Każdy z tych tarasów, co Valentine dopiero teraz sobie uświadomił, zataczał wokół Wyspy krąg, a to znaczyło, że na każdym może przebywać jednocześnie milion i więcej pielgrzymów i że każdy pielgrzym, zmierzając mozolnie do celu, widzi zaledwie maleńki fragment Wyspy. Ile wysiłku włożono w zbudowanie tego wszystkiego! Jak wiele istnień poświęcono służbie Pani! Pielgrzymi poruszali się spowici w milczenie: nie nawiązywały się tu żadne przyjaźnie, nie powierzano sobie tajemnic, nie było uścisków kochanków. Zachowanie Farssala stanowiło zastanawiający wyjątek w tutejszych obyczajach. To miejsce zdawało się istnieć poza czasem i poza regułami obowiązującymi gdzie indziej.
W środkowej strefie Wyspy kładziono mniej nacisku na naukę, a więcej na znojną pracę. Valentine zdawał sobie sprawę, że gdy osiągnie Trzeci Próg, dołączy do tych, którzy biorą na swe barki obowiązki Pani, ponieważ, jak wiedział, to nie ona wysyłała w świat większość przesłań, lecz miliony wtajemniczonych akolitów z Trzeciego Progu, których duch i umysły pomnażały czynione przez nią dobrodziejstwa. Dlatego też nie wszyscy dochodzili aż tak wysoko: wielu spośród starszych akolitów, jak Valentine się domyślał, cale lata zajmowało się administracyjnymi obowiązkami na Drugim Progu, nie mając nadziei ani chęci, by dostać się do wewnętrznej strefy tylko po to, aby wziąć na siebie większą odpowiedzialność.
Podczas trzeciego tygodnia pobytu na Tarasie Modlitwy Valentine został nagrodzony prawdziwym snem-wezwaniem.
Sen się rozwijał, a on przemierzał tę samą wypaloną słońcem purpurową równinę, której widok dręczył go w snach, jakie miewał w Pidruid. Słońce wisiało tuż nad horyzontem, niebo było posępne i ciężkie od chmur, a przed nim, niczym nabrzmiałe pięści olbrzyma, wznosiły się dwa potężne łańcuchy gór. Leżącą między nimi najeżoną poszarpanymi głazami dolinę zalewało złowieszcze, niezwykłe, zgęszczone światło, w którym więcej było czerwieni niż blasku. Zimny, porywisty wiatr, wiejący od tej dziwnie oświetlonej doliny, niósł ze sobą jakieś westchnienia i dźwięki łagodnej, pełnej melancholii muzyki. Valentine szedł i szedł, mijała godzina za godziną, a mimo to ani on nie posunął się o krok, ani nie zbliżyły się góry. Nie wdać było końca pustyni, na niebie wciąż widniał ten sam rąbek słońca. Tracił siły. Przed oczami zaczęły mu tańczyć zwodnicze miraże. Simonan Barjazid, Król Sriów, i jego trzej synowie. Upiornie blady, zgrzybiały Pontifex, wykrzykujący coś z podziemnego tronu. Wydmy pełne niemrawych, bezkształtnych larw. Ryje potężnych dhumkarów, niczym świdry przewiercające piasek w poszukiwaniu żeru. Wszystko wokół syczało, zgrzytało i szeleściło. Owady zbijały się w roje. Tumany suchego piasku wdzierały mu się do oczu i zatykały nos. Był zmęczony i miał coraz większą ochotę poddać się, zatrzymać, położyć na piasku i pozwolić, by zasypały go ruchome wydmy. Było jednak coś, co go wciąż popychało do przodu. W odległej dolinie poruszała się tam i z powrotem jakaś błyszcząca postać, uśmiechająca się kobieta. Pani, jego matka. Będzie szedł, dopóki ona nie zniknie mu z oczu. Czuł promieniujące stamtąd ciepło, czuł tchnienie jej miłości. “Chodź" — powiedziała cicho. — “Chodź do mnie, Valentine!" Wyciągnęła ramiona ponad straszną pustynią, ale Valentine opuścił ręce. Kolana ugięły się pod nim. Nie miał siły iść dalej, choć wiedział, że musi. “Matko" — wyszeptał — “nie mam już siły, chcę odpocząć, zasypiam". Światło w dolinie rozbłysło cieplejszym i jaśniejszym blaskiem. “Valentine!" — zawołała. — “Valentine, mój synu!''. Zamykały mu się oczy. Ciepły piasek aż kusił, żeby się na nim położyć. Jesteś moim synem" — dobiegł go z daleka głos Pani. — Jesteś mi potrzebny". Nagle odzyskał siły i poderwał się do marszu. Zaczął lekko biec po twardej, zaskorupiałej pustyni. Serce wyrywało mu się z piersi, krok wydłużał. Teraz odległość zmniejszała się z minuty na minutę i Valentine zobaczył, że Pani, stojąc na tarasie z kamienia o barwie fioletu, czeka na niego, uśmiecha się, wyciąga ramiona i woła jego imię głosem, który brzmi tak, jak brzmiały dzwony w Ni-moya.