Ten glos dźwięczał mu w uszach nawet po przebudzeniu.
Świtało. Valentine poczuł cudowny przypływ energii. Poderwał się natychmiast i pobiegł do wielkiego ametystowego basenu, który na Tarasie Modlitwy służył do kąpieli. Wskoczył śmiało do chłodnej źródlanej wody.
Prosto z basenu udał się do pokoju Menesipty — kobiety o delikatnej sylwetce, błyszczących ciemnych oczach i napiętej, szczupłej twarzy, która była jego nową wieszczką — i zalał ją gwałtownym potokiem słów. Opowiedział swój sen.
Menesipta siedziała w milczeniu, a jej chłód powstrzymał wylewność Valentine'a. Pamiętał jeszcze wizytę u Stauminaup na Tarasie Oszacowania, kiedy to stanął przed nią z szalbierczym snem-wezwaniem o unoszeniu się w wodzie, i sposób, w jaki go odprawiła. Ale tym razem to nie było szalbierstwo. Nie miał przy sobie Deliambera, który mógłby rzucić czary na jego umysł.
— Czy mogę prosić o ocenę snu? — spytał po chwili milczenia.
— Sen zawiera pewne znajome motywy — odpowiedziała Menesipta.
— Czy tylko tyle masz mi do powiedzenia?
— A co więcej chciałbyś usłyszeć? — W jej głosie zabrzmiało rozbawienie.
Valentine zacisnął pięści, czując zawód.
— Gdyby ktoś przyszedł do mnie i opowiedział mi taki sen, nazwałbym go snem-wezwaniem.
— Masz słuszność.
— Zgadzasz się ze mną? A ty mogłabyś go tak nazwać? — Jeśli ma cię to zadowolić…
— Nie mówmy o moim zadowoleniu — rzekł Valentine poirytowany. — Chcę wiedzieć jasno, czy ten sen jest wezwaniem, czy nim nie jest. Jakie jest twoje zdanie?
— Mogę go nazwać snem-wezwaniem — odpowiedziała uśmiechając się krzywo.
— No i co teraz?
— Teraz? Teraz czekają na ciebie poranne obowiązki.
— Sen-wezwanie, tak jak ja to rozumiem — powiedział Valentine przez zaciśnięte zęby — jest nakazem, aby stawić się przed Panią.
— W rzeczy samej.
— Czy nie powinienem zatem przejść do Świątyni Wewnętrznej? Menesipta potrząsnęła głową.
— Nikt nie przechodzi z Drugiego Progu do Świątyni Wewnętrznej. Dopiero kiedy dostaniesz się na Taras Adoracji, sen-wezwanie spełnia swoją funkcję. Twój sen jest ciekawy i ważny, ale niczego nie zmienia. Wracaj do swoich obowiązków, Valentine.
Wychodząc od niej dygotał z gniewu. Zdawał sobie sprawę, że wyszedł na głupca. Nie wystarczy zwykły sen, by pokonać pozostałe przeszkody. Spodziewał się po nim tak wiele — miał nadzieję, że Menesipta klaśnie w dłonie, zakrzyknie z radości i wyprawi go natychmiast do Świątyni Wewnętrznej, ale nic takiego się nie wydarzyło. Doznany zawód był bolesny i niewiele brakowało, a doprowadziłby go do furii.
Nie koniec na tym. Kiedy dwie godziny później wracał z pól, zastąpił mu drogę akolita i powiedział bez ogródek:
— Masz natychmiast udać się do portu w Taleis, gdzie na twoje przewodnictwo oczekują nowi pielgrzymi.
Wiadomość ta ogłuszyła Valentine'a. Ostatnią rzeczą, jakiej mógłby sobie teraz życzyć, był powrót do punktu wyjścia.
Kazano mu zbierać się do drogi bez chwili zwłoki. Samotnie miał przechodzić na piechotę z tarasu na taras i jak najprędzej stawić się na Tarasie Oszacowania. Miejscowy intendent zaopatrzył go w taką ilość jedzenia, aby starczyła mu do Tarasu Kwiatów. Dostał także urządzenie służące do wskazywania kierunku. Był to amulet, który należało stale nosić na ręce, a który śledził przydrożne znaki i sygnalizował je ciągłym delikatnym pulsowaniem.
W środku dnia opuścił Taras Modlitwy, lecz nie wybrał wcale ścieżki, którą powinien wrócić na wybrzeże. Jego droga prowadziła ku Tarasowi Wyrzeczeń.
Decyzję podjął nagle i w pełni świadomie. Po prostu nie mógł pozwolić, by zawrócono go z drogi do Pani. Przemykanie chyłkiem po niedozwolonym szlaku na tej podporządkowanej surowej dyscyplinie Wyspie było poważnym ryzykiem, ale uważał, że nie może inaczej postąpić.
Valentine okrążył obrzeże tarasu i wyszedł na trawiastą dróżkę, która biegła na przełaj przez nie zabudowaną przestrzeń i dalej przecinała główną drogę. Tu powinien skręcić na lewo, w stronę tarasów zewnętrznych. Nie zrobił tego. Zdawał sobie sprawę, jak bardzo rzuca się w oczy, a mimo to ruszył w prawo. Szeroki wykładany kamiennymi płytami gościniec szybko wyprowadził go poza zasiedloną część tarasu. Dalej była już tylko przedzierająca się przez las wąska ścieżka.
Nie minęło pół godziny, kiedy natknął się na rozwidlenie dróg. Na chybił trafił skręcił w lewo, lecz w tej samej chwili amulet przestał wysyłać sygnały. Całkiem przydatne urządzenie, pomyślał Valentine, gdy zawróciwszy na prawo ponownie usłyszał delikatne pulsowanie.
Maszerował nieprzerwanie aż do zapadnięcia nocy. Kiedy mrok zaczął gęstnieć między drzewami, znalazł w lasku nad niewielkim potokiem odpowiednie miejsce na nocleg i pozwolił sobie wreszcie na kawałek sera i plaster mięsa. Zasnął szybko, lecz sen na zimnym, wilgotnym poszyciu nie przyniósł mu spodziewanego odpoczynku.
Obudził go pierwszy różowy brzask. Poruszył się, przeciągnął, otworzył oczy: ochlapie się szybko w potoku, potem coś przegryzie, a potem…
Valentine usłyszał za sobą jakieś szmery, trzask gałęzi — coś się poruszało w krzakach. Szybko skrył się za pniem grubego drzewa i wysunął ostrożnie głowę. Z pobliskich zarośli wyłonił się czarnobrody, potężnie zbudowany mężczyzna, podszedł do wygniecionej trawy i uważnie się jej przyjrzał.
Farssal.
W pielgrzymiej szacie, lecz ze sztyletem przymocowanym do lewego przedramienia.
Obu mężczyzn rozdzielała przestrzeń nie większa niż piętnaście kroków. Valentine, marszcząc czoło, zastanawiał się gorączkowo, co powinien zrobić. Skąd się wziął sztylet na tej spokojnej wyspie? Po co Farssal biegłby za nim przez las, jeśli nie po to, by go zabić?
Valentine nienawidził wszelkiej przemocy, ale teraz jedynym rozsądnym wyjściem wydawało się zaskoczyć Farssala. Przez chwilę koncentrował się. niczym przed żonglowaniem, rozkołysał ciało — i skoczył.
Farssal zdążył się jeszcze obrócić i wyciągnąć sztylet z pochwy, kiedy Valentine runął na niego i silnym ciosem zadanym kantem dłoni wytrącił mu broń z ręki. Muskularne ramiona czarnobrodego chwyciły Valentine'a w miażdżący uścisk.
Zwarli się ze sobą, twarzą w twarz. Farssal był o głowę niższy, ale miał szerokie bary i potężny kark. Usiłował powalić Valentine'a na ziemię, a Valentine walczył, żeby się uwolnić. Żaden z przeciwników nie potrafił zdobyć przewagi nad drugim, chociaż na skroniach obydwu nabrzmiały żyły, a twarze poczerwieniały z wysiłku.
— To szaleństwo — powiedział Valentine. — Zostaw mnie; nie zamierzam ci zrobić nic złego.
Jedyną odpowiedzią był jeszcze silniejszy uścisk potężnych ramion.
— Kto cię na mnie nasłał? Czego chcesz ode mnie? — pytał zduszonym głosem.
Cisza. Ramiona, silne jak u Skandara, nie zwalniały chwytu. Valentine'owi zaczynało brakować tchu. Wzrok zachodził mu mgłą. Rozsuwając łokcie próbował przerwać opasujący go żelazny łańcuch. Nic z tego. Przeciwnik miał wykrzywioną twarz, płonący żądzą walki wzrok i zaciśnięte usta. Powoli, lecz wyraźnie przygniatał go do ziemi.
Zdając sobie sprawę, że za chwilę ulegnie, Valentine zaniechał oporu, przygiął kolana i zawisł bezwładnie na rękach Farssala. Ten, zaskoczony, zachwiał się i upuścił przeciwnika. Valentine wylądował miękko i natychmiast podciągnął kolana do brody, a kiedy Farssal przyskoczył z furią, wyprostował nogi i z całej siły uderzył przeciwnika stopami w żołądek. Farssal stracił oddech i zatoczył się jak pijany. Valentine wykorzystał ten moment słabości, błyskawicznie poderwał się, dopadł tamtego, powalił i przygwoździł do ziemi, klękając na rozpostartych przy upadku ramionach i przygniatając dłońmi jego barki.