Выбрать главу

Jakie to dziwne, pomyślał Valentine, walczyć twarzą w twarz z drugą żywą istotą. Zachowujemy się jak niesforni chłopcy! Ja chyba śnię.

Farssal spojrzał mu w twarz z wściekłością, zaparł się nogami o ziemię i szarpnął całym ciałem. Nadaremnie.

— Powiedz mi teraz — rzeki Valentine — co to wszystko znaczy. Czy przyszedłeś tutaj, aby mnie zabić?

— Nic ci nie powiem.

— Ty, który mówiłeś tak wiele podczas wspólnego żonglowania? — To było kiedyś.

— I co mam z tobą zrobić? — spytał Valentine. — Jeżeli pozwolę ci wstać, znów rzucisz się na mnie. Ale jeśli będę cię trzymał, będzie tak, jakbym trzymał siebie samego!

— Musisz mnie kiedyś puścić.

Farssal jeszcze raz usiłował się wyrwać. Miał niespożyte siły. Jednak uścisk Valentine'a też nie słabł. Twarz czarnobrodego nabierała purpurowej barwy, na jego szyi pulsowały fioletowe postronki żył, a oczy płonęły wściekłością z poniesionej porażki. Zaniechał na chwilę walki i przygotowywał się do nowego ataku. Valentine mógł się przed nim nie obronić. Nadeszła chwila, kiedy obaj mężczyźni przestali się nawzajem kontrolować. Valentine poczuł, że wijący się pod nim Farssal powoli spycha go ze swych ramion. Rzucił się na niego ze zdwojoną silą, usiłując go przytrzymać. Farssal wyrwał jedno ramię i wymierzył rozstawione palce w oczy Valentine'a. Ten uchylił się przed ciosem, po czym bez chwili namysłu schwycił szorstką czarną brodę i szarpnął nią z całej siły w bok, z trzaskiem uderzając głową Farssala o kamień wystający z wilgotnej ziemi.

Farssal jęknął głucho i zastygł w bezruchu.

Valentine skoczył na równe nogi, chwycił leżący na ziemi sztylet i stanął nad leżącym. Uwolniony od strachu i długiego napięcia drżał jak cięciwa po wypuszczeniu strzały. W żebrach wciąż czuł ból od straszliwego uścisku, a mięśnie jego ramion i barków kurczyły się i dygotały.

— Farssal? — spytał dotykając go stopą.

Żadnej odpowiedzi. Czyżby był martwy? Nie. Wielki miech piersi nie przestał pracować, a z ust Farssala wydobywał się chrapliwy, nierówny oddech.

Valentine ważył w ręku sztylet. I co teraz? Sleet powiedziałby — skończ z powalonym na ziemię mężczyzną, zanim on skończy z tobą. Jednakże tak nie można. Nie można zabijać, chyba że w obronie własnego życia. Tym bardziej nie można zabijać kogoś, kto jest nieprzytomny, nawet jeśli to niedoszły morderca. Zabicie rozumnej istoty oznacza karzące sny przez całe życie. Taka jest zemsta zamordowanego. Valentine nie powinien jednak odejść stąd beztrosko, jeśli nie chce, żeby Farssal, odzyskawszy świadomość, ruszył po jego śladach. Przydałoby się trochę winorośli, najlepiej ptasich sideł, ale takiej na pewno tu nie znajdzie. Rozejrzał się wokół i na jednym z drzew zobaczył inną winorośl, która oplatała drzewo grubymi jak palce zielonożółtymi lianami. Z gorączkowym pośpiechem mocował się z nieustępliwą rośliną, aż oderwał od drzewa pięć wystarczająco grubych pnączy. Farssal ruszał się i pojękiwał, ale wciąż był nieprzytomny. W niecałe dziesięć minut Valentine skrępował go dokładnie od stóp do głów, niczym mumię. Na koniec wypróbował wytrzymałość więzów, a gdy się upewnił, że trudno będzie je rozerwać, poczuł się wreszcie bezpieczny.

Spiesznie zebrał parę swoich drobiazgów i wyruszył w drogę.

Bezlitosny pojedynek w lesie wstrząsnął nim. Właściwie nie tyle sama walka, choć była wystarczająco okrutna, aby ją długo pamiętać, ile myśl, że wróg już nie zadowala się szpiegowaniem, lecz nasyła na niego morderców. A jeśli tak się dzieje, pomyślał, to czy mogę jeszcze wątpić w prawdziwość wizji, które mówią, że jestem Lordem Valentinem?

Morderstwo z premedytacją było dla niego czymś niepojętym. Nie pozbawia się życia innych. Świat, który znał, opierał się na tej zasadzie. Nawet uzurpator, strącając go z tronu, nie ośmielił posunąć się do zabójstwa z lęku przed karą mrocznych snów, choć teraz, jak widać, jest już skłonny podjąć to straszne ryzyko. A może Farssal odkrywszy, że jego podopieczny podąża ku wewnętrznej strefie wyspy, sam zdecydował się na morderstwo, aby w taki sposób zaskarbić sobie łaski swoich pracodawców?

Ponura sprawa. Valentine poczuł ciarki na plecach i szybko spojrzał za siebie. Przemierzając leśne drogi, nie raz i nie dwa niespokojnie odwracał głowę, na wpół przekonany, że czarnobrody mężczyzna nadal go ściga.

Nie było jednak żadnej pogoni i wczesnym popołudniem Valentine wkroczył na Taras Wyrzeczeń, za którym bielała odległa ściana Trzeciego Progu.

Mało prawdopodobne, żeby ktoś wypatrzył wśród milionów jednego poruszającego się bezprawnie pielgrzyma. Valentine wkroczył więc na Taras z tak niewinną miną, jakby miał prawo przebywać tutaj na równi z jego mieszkańcami. Miejsce, w którym się znalazł, było rozległe, a jego zasobność podkreślały rzędy wyniosłych, zbudowanych z ciemnoniebieskiego kamienia domów. W pobliżu, na wyciągnięcie ręki, rósł lasek drzew bassa, które właśnie owocowały. Valentine dołożył do swojego zawiniątka kilka miękkich soczystych owoców i skierował kroki wprost do tutejszej łaźni, gdzie zmył z siebie plugastwa tego poranka. Poczynając sobie jeszcze śmielej, znalazł jadalnię i sam się poczęstował zupą i duszonym mięsem. Po czym z równie obojętną miną wymknął się z tarasu akurat wówczas, gdy zapadała noc.

Znów spał na zaimprowizowanym leśnym posłaniu, to zapadając w płytki sen, to budząc się, prześladowany myślą o Farssalu, a gdy tylko się rozwidniło, wstał i poszedł dalej. Przed nim majaczyła zawieszona nad lasem biała ściana Trzeciego Progu. Odbywając podróż pieszo, pokonywał dziennie, jak sądził, piętnaście do osiemnastu mil. Do Trzeciego Progu było jakieś pięćdziesiąt do osiemdziesięciu mil. A co potem? Ile pozostało do Świątyni Wewnętrznej? Podróż mogła trwać tygodniami. Jednak szedł dalej, nawet bardziej sprężystym krokiem; orzeźwiało go leśne powietrze.

Czwartego dnia doszedł do Tarasu Wejścia. Krótka przerwa na posiłek, sen na leśnej polance — i następnego ranka osiągnął podnóże Trzeciego Progu.

Nie znał mechanizmu, dzięki któremu ślizgacze powietrzne wznosiły się na szczyt skalnej ściany. Z miejsca, do którego dotarł, widać było małą osadę — zaledwie parę domków — skupioną wokół dolnej stacji pojazdów, a także kilku akolitów pracujących na polu i kilka ślizgaczy pod skałą. Mógł czekać do nocy, aby pod osłoną ciemności wykraść jeden ślizgacz, jednak wspinanie się na zawrotną wysokość bez niczyjej pomocy i używanie sprzętu, którego nie umiał obsługiwać, uznał za zbyt ryzykowne. Jeszcze mniej podobał mu się pomysł, aby zmuszać do pomocy akolitów.

Na coś trzeba było się jednak zdecydować. Doprowadził do jakiego takiego porządku swoje szaty, przybrał wyniosłą postawę i dostojnym krokiem zbliżył się do dolnej stacji ślizgaczy.

Akolici — było ich trzech — spojrzeli na niego chłodno.

— Czy ślizgacze są gotowe do drogi? — spytał bez zbędnych wstępów.

— Masz coś do załatwienia na Trzecim Progu?

— Mam. — Valentine obdarzył ich swoim najbardziej czarującym uśmiechem, u którego źródeł leżały odwaga, siła i pewność siebie, i przedstawił się dumnie: — Jestem Valentine z Alhanroelu, przybywam na specjalne wezwanie Pani. Na górze już czekają, aby mnie zaprowadzić do Świątyni Wewnętrznej.