Выбрать главу

— Dlaczego nikt nam nic nie powiedział?

Valentine wzruszył ramionami.

— Skąd mam wiedzieć? Jakieś niedopatrzenie, jak zwykle. Czy mam tkwić tutaj, aż dotrą do was dokumenty? Czy Pani ma czekać na mnie? No, bierzcie się za ślizgacze!

— Valentine z Alhanroelu… specjalne wezwanie Pani… — Akolici marszczyli czoła i potrząsali głowami, popatrując niepewnie jeden na drugiego. — To wbrew przepisom. Czy możesz powiedzieć, kto będzie ci towarzyszył na górze?

Valentine wziął głębszy oddech.

— Jej wysokość Wieszczka Tisana z Falkynkip we własnej osobie! — obwieścił donośnym głosem. — Ona także czeka, tracąc swój czas, podczas gdy wy się guzdrzecie i niepotrzebnie robicie trudności! Czy chcecie się przed nią tłumaczyć ze zwłoki? Wiecie przecież, jak potrafi się gniewać Wieszczka!

— To prawda, to prawda — przytaknęli, kiwając głowami, jak gdyby rzeczywiście ją znali i jakby jej gniew budził w nich grozę.

Valentine wiedział już, że wygrał. Dając głośno wyraz swemu zniecierpliwieniu, zmobilizował akolitów do działania, a po chwili dosiadł ślizgacza i wzniósł się łagodnie ku najwyższemu i najświętszemu ze wszystkich trzech Progów Wyspy Snu.

Rozdział 10

Powietrze na szczycie Trzeciego Progu było nieskazitelnie czyste i rześkie, ponieważ ostatni płaskowyż Wyspy wznosił się tysiące stóp nad poziomem morza, a otoczenie podniebnej siedziby Pani różniło się całkowicie od niżej położonych stref. Rosły tu strzeliste drzewa o ostrych jak igły liściach, symetrycznie rozłożonych konarach, a krzewy i rośliny wokół nich odznaczały się podzwrotnikową bujnością i miały grube lśniące liście oraz twarde, elastyczne łodygi. Valentine, obejrzawszy się, nie dostrzegł już oceanu; zaledwie sięgał wzrokiem lesistych połaci Drugiego Progu i cienkiego rąbka Pierwszego.

Droga wyłożona doskonale dopasowanymi kamiennymi płytami prowadziła od krawędzi Progu ku pobliskiemu lasowi. Nie wahając się ani chwili Valentine ruszył przed siebie. O najwyższym płaskowyżu wiedział tylko tyle, że znajduje się na nim wiele tarasów, a ostatni z nich jest Tarasem Adoracji, na którym pielgrzymi oczekują na wezwanie od Pani. Nie sądził, że bez przeszkód uda mu się przejść całą drogę aż do przedsionka Świątyni Wewnętrznej, ale postanowił iść dopóty, dopóki nie zostanie zatrzymany za bezprawne wtargnięcie do tego świętego miejsca; wtedy powie swoje imię i poprosi o zaprowadzenie do Pani. Reszta zależy od jej miłosierdzia i łaski.

Został zatrzymany, nim osiągnął pierwszy taras Trzeciego Progu.

Pięcioro akolitów w szatach hierarchów, złotych z czerwonymi wypustkami, wyszło z lasu i stanęło wyczekująco w poprzek drogi. Byli to trzej mężczyźni i dwie kobiety, wszyscy w podeszłym wieku. Nie okazali lęku na jego widok.

Jedna z kobiet, białowłosa, o wąskich wargach i ciemnych, skupionych oczach, powiedziała:

— Jestem Lorivade z Tarasu Cieni i zapytuję cię w imieniu Pani, w jaki sposób się tutaj znalazłeś?

— Jestem Valentine z Alhanroelu — gładko popłynęły słowa. — Jestem zrodzony z ciała Pani i proszę, abyście mnie do niej zaprowadzili.

Bezwstydność tej wypowiedzi nie poruszyła hierarchów.

— Twierdzisz, że jesteś spokrewniony z Panią? — spytała Lorivade. — Jestem jej synem.

— Jej syn nazywa się Valentine i jest Koronalem na Górze Zamkowej. Co to za szaleństwo?

— Zanieście do Pani wiadomość, że jej syn Valentine przybywa do niej, przebywszy Morze Wewnętrzne i cały Zimroel, jak również to, że jest człowiekiem o jasnych włosach. O nic więcej nie proszę.

— Nosisz szaty Drugiego Progu. Nie miałeś prawa wchodzić wyżej — powiedział mężczyzna stojący obok Lorivade.

Valentine westchnął.

— Wiem o tym. Postąpiłem bezprawnie, samowolnie i arogancko. Przychodzę jednak w sprawie dotyczącej najwyższych władz planety. Jeśli moje przesianie dotrze do Pani z opóźnieniem, wy będziecie za to odpowiedzialni.

— Nie zwykliśmy tu wysłuchiwać pogróżek — oświadczyła Lorivade.

— Ja nie grożę. Mówię tylko o nieuniknionych konsekwencjach.

— On jest obłąkany. Musimy go zamknąć i leczyć — powiedziała kobieta stojąca po prawicy Lorivade.

— I skarcić załogę na dole — dodał drugi mężczyzna. — I zbadać, z którego jest tarasu i dlaczego pozwolono mu stamtąd odejść — dorzucił trzeci.

— Proszę tylko, byście przekazali Pani wiadomość — powiedział spokojnie Valentine.

Otoczyli go ciasno i zwartą grupą żwawo ruszyli przez las do miejsca, gdzie oczekiwały na nich trzy ślizgacze i gromada młodych akolitów. Hierarchowie wyraźnie spodziewali się poważnych kłopotów. Lorivade wskazała na jednego z akolitów i rzuciła krótki rozkaz, po czym pięcioro dostojników wsiadło do pojazdu i odjechało w dal.

Akolici natarli na Valentine'a. Chwycili go, i to wcale nie łagodnie, i powlekli do następnego ślizgacza. Valentine uśmiechał się, dając do zrozumienia, że nie zamierza stawiać oporu, lecz młodzieńcy nie zwolnili uścisku i brutalnie wepchnęli go do środka. Pojazd uniósł się na pełną wysokość i na dany sygnał zaprzęgnięte do niego wierzchowce ruszyły kłusem do najbliższego tarasu.

Byt to Taras Cieni, skupisko niskich, obszernych budynków i wielkich kamiennych placów. Cienie, od których wziął nazwę, czarne jak najczarniejszy atrament, tajemnicze, wszystko zalewające rozlewiska nocy, kładły się osobliwymi wzorami na rozstawionych na placach abstrakcyjnych kamiennych rzeźbach. Ale Valentine niewiele zdążył zobaczyć, gdyż podróż nie trwała długo. Ci, którzy go pojmali, zatrzymali pojazd przed pozbawionym okien, masywnym budynkiem. Zmyślnie pomyślane drzwi otworzyły się bez najlżejszego szmeru pod delikatnym dotknięciem — i znalazł się wewnątrz.

Drzwi zamknęły się, nie zostawiając po sobie najmniejszego śladu na ścianie.

Był więźniem.

Kwadratowe, nisko sklepione, ponure pomieszczenie, przyćmiona lampa rzucająca łagodne zielonkawe światło, oczyszczalnia, odpływ wody, umywalka, materac — to wszystko.

Czy przekażą Pani wiadomość od niego? Czy też pozwolą mu okryć się kurzem, podczas gdy sami będą tygodniami bawić się w biurokrację, badając okoliczności związane z jego przybyciem na Trzeci Próg?

Minęła godzina, potem druga i trzecia. Niech przyślą kogoś, modlił się, kto by przerwał tę ciszę, tę nudę, tę samotność. Liczył kroki. Okazało się, że cela nie jest kwadratowa, jedna para ścian była dłuższa o półtora kroku od drugiej. Szukał zarysów drzwi, ale niczego nie wypatrzył. Dopasowano je idealnie. Cudowna konstrukcja, pomyślał, i sprawiło mu to nieco radości. Zaczął układać nieme dialogi, potem je urozmaicać — Valentine i Deliamber, Valentine i Pani, Valentine i Carabella, Valentine i Lord Valentine — ale ta zabawa szybko mu się znudziła.

W pewnej chwili usłyszał delikatne skrzypnięcie i obrócił się w samą porę, by zobaczyć w ścianie małą szczelinę i wsuwającą się do celi tacę. Dostał pieczoną rybę, kiść winogron w kolorze kości słoniowej, puchar zimnego czerwonego soku.

— Dziękuję pięknie za posiłek — powiedział na głos. Szybko do tknął ściany, szukając szczeliny, przez którą wsunięto tacę, lecz na próżno — znów nie było ani śladu.

Zjadł. Wymyślił kilka następnych dialogów, porozmawiał ze Sleetem, ze starą wieszczką Tisaną, z Zalzanem Kavolem, z kapitanem Gorzvalem. Wypytywał ich o dzieciństwo, ich nadzieje i marzenia, opinie polityczne, o to, co lubią jeść, co pić, w co się ubierać. Ale i ta zabawa wystarczyła na krótko. Ułożył się do snu.