Выбрать главу

Spał nie najlepiej: krótkie i płytkie okresy drzemki, przerywane kilka razy przez puste, posępne okresy czuwania. Na senne marzenia składały się strzępki nie powiązanych ze sobą scen, które ukazywały Panią, Farssala, Króla Snów. wodza Metamorfów, hierarchię Lorivade, lecz wypowiadane przez te postaci słowa były nieskładne i pogmatwane. Kiedy się na dobre obudził, w pokoju stała już taca ze śniadaniem.

Minął jeden długi dzień.

Nigdy przedtem nie zdawał sobie spraw, że dni mogą się ciągnąć bez końca. Nie miał nic do roboty, nic, dosłownie nic, nieprzerwany ciąg szarej nicości. Spróbował żonglować naczyniami, były jednak tak lekkie i delikatne, że z równym powodzeniem mógłby podrzucać pierze. Spróbował żonglować butami, ale miał tylko dwa, a żonglowanie parą przedmiotów było głupie. Zaczął więc żonglować pamięcią, odtwarzając wszystko, co wydarzyło się od czasów jego pobytu w portowym mieście Pidruid, ale perspektywa nie kończących się godzin wprawiała go w popłoch. Oddał się medytacjom, a kiedy ze zmęczenia usłyszał szum w uszach, przerwał je i przykucnął pośrodku celi, aby uchwycić moment dostarczenia następnego posiłku. Jednak napięcie, które w nim narastało pod wpływem oczekiwania, było równie kiepską rozrywką.

Na drugą noc Valentine podjął wysiłek, aby skomunikować się z Panią. Był gotów do snu, a gdy umysł zaczął uwalniać się od świadomości, wśliznął się w przestrzeń oddzielającą sen od jawy i wprawił się w stan uniesienia. Było to niezwykle delikatne przedsięwzięcie; nadmierna koncentracja mogłaby przywrócić stan czuwania, natomiast za duże rozluźnienie pogrążyłoby go w sen. Starał się jak najdłużej utrzymać na tej płynnej granicy, żałując przy tym, że w jakimś cichym zakątku Zimroelu nie nauczył się od Deliambera biegłości w takich sprawach.

W końcu udało mu się skierować cały umysł we właściwym kierunku.

— Matko?…

Wyobraził sobie, że jego dusza unosi się wysoko ponad Tarasem Cieni i omijając kolejne tarasy przenika aż do samego centrum Trzeciego Progu, do Świątyni Wewnętrznej, do komnaty, w której odpoczywa Pani Wyspy.

— Matko, to ja, Valentine. Twój syn, Valentine. Mam ci tak wiele do powiedzenia, matko, i o tak wiele chciałbym cię zapytać. Tylko pomóż mi dotrzeć do siebie!

Valentine leżał cicho. Był zupełnie spokojny. Zdawało mu się, że jego umysł jest rozjarzony białą światłością.

— Matko, jestem na Trzecim Progu, w więziennej celi na Tarasie Cieni. Doszedłem już tak daleko. Teraz jednak mnie zatrzymano. Poślij po mnie, matko!

— Matko…

— Pani…

— Matko…

Zasnął.

Światłość jeszcze się żarzyła. Do snu zaczęła napływać muzyka, uwertura, pierwszy sygnał nawiązanego kontaktu. Po muzyce napłynęły obrazy. Nie był już uwięziony. Leżał pod zimnymi białymi gwiazdami na wielkiej okrągłej platformie z wypolerowanego do połysku kamienia, niczym na ołtarzu. Przyszła do niego na biało ubrana kobieta o lśniących ciemnych włosach, przyklękła obok, dotknęła go lekko i powiedziała czule: Jesteś moim synem, Valentine, oświadczę to wobec całego Majipooru, a teraz wzywam cię do siebie".

To było wszystko. Z całego snu, kiedy się obudził, zapamiętał tylko tyle.

Rano nie czekała na niego taca ze śniadaniem. A może to nie był ranek, może obudził się w środku nocy? Mijały godziny. Nic. Czyżby o nim zapomniano? A może chcą go zagłodzić na śmierć? Poczuł ukłucie strachu. Czy strach jest lepszy od nudy? Nie, woli nudę, byleby nie za wiele. Zawołał głośno, choć wiedział, że krzykiem nic nie wskóra. To miejsce było zamknięte jak grób. Jak grób. Spojrzał posępnym wzrokiem na stos tac pod ścianą. Przypomniał sobie cudowny smak jedzenia i radość, jaką potrafi sprawiać. Kiełbaski Liimenów, ryby, które nad brzegiem Steiche opiekali Khun ze Sleetem, zapach owoców dwikka, mocny smak wina palmowego w Pidruid. Głód stawał się coraz bardziej dokuczliwy, on zaś był coraz bardziej przestraszony. Już się nie nudził. Pewnie odbyła się jakaś narada i został skazany na śmierć w zamkniętej celi.

Minuty. Godziny. A teraz już pół dnia.

Był szalony myśląc, że może w czasie snu dosięgnąć umysłu Pani. Był szalony wierząc, że potrafi unieść się bez wysiłku ku Świątyni Wewnętrznej i uzyskać jej pomoc. Byt szalony sądząc, że odzyska Górę Zamkową albo że ją kiedykolwiek miał w swym panowaniu. Przemierzył pół świata, powodowany czystym szaleństwem i teraz, pomyślał gorzko, teraz dostaje nagrodę za swoje zarozumialstwo i głupotę.

I wtedy usłyszał znajomy delikatny zgrzyt. Ale to nie była szczelina, którą podawano jedzenie: to otworzyły się drzwi.

Do celi wkroczyli dwaj białowłosi hierarchowie. Obdarzyli go niechętnymi, zakłopotanymi spojrzeniami.

— Czy przychodzicie ze śniadaniem? — spytał Valentine.

— Przychodzimy — odpowiedział wyższy — aby cię zaprowadzić do Świątyni Wewnętrznej.

Rozdział 11

Uparł się, aby najpierw go nakarmiono — i słusznie, podróż, w jaką wyruszyli, była bowiem długa i zajęła im resztę dnia. Jechali szybkim ślizgaczem ciągniętym, jak zwykle, przez wierzchowce. Siedział między hierarchami, którzy przez cały czas zachowywali wyniosłe milczenie. Kiedy pytał o coś, choćby o nazwę mijanego tarasu, z ich strony padało kilka zdawkowych słów i na tym kończyła się cała rozmowa.

Trzeci Próg miał wiele tarasów — Valentine stracił rachubę chyba po siódmym — lecz w przeciwieństwie do tarasów leżących na zewnętrznych progach, te tutaj znajdowały się blisko siebie i tylko wąskie pasma lasu wskazywały, gdzie kończy się jeden, a zaczyna drugi. Główna strefa Wyspy wyglądała na miejsce ruchliwe i ludne.

O zmroku przybyli na Taras Adoracji, królestwo spokojnych ogrodów i rozrzuconych między nimi niskich budynków z pobielanego kamienia. Podobnie jak inne tarasy, tak i ten miał kształt koła, lecz był o wiele mniejszy od pozostałych. Ten krąg, położony w najskrytszym zakątku Wyspy, można było obejść w godzinę albo dwie, podczas gdy okrążenie tarasu na Pierwszym Progu zajęłoby pewnie miesiące. Granice kręgu wyznaczały zasadzone w regularnych odstępach wiekowe, sękate drzewa gęsto obsypane małymi owalnymi listkami. Między budynkami rozpinały się baldachimy kwitnących winorośli, a na małych dziedzińcach królowały wysmukłe kolumny z czarnego piaskowca i rosły ukwiecone krzewy. Wokół panowała atmosfera spokoju. Tu i tam, dwójkami i trójkami, krążyli słudzy Pani. Valentine'a przyprowadzono do komnaty znacznie wygodniejszej od tej, w której przebywał ostatnio: wpuszczona w podłogę obszerna wanna, nęcące jedwabną pościelą łóżko, okna wychodzące na ogród, na stole koszyki pełne owoców. Hierarchowie zostawili go samego. Wykąpał się, spróbował owoców i czekał na dalsze wydarzenia. W jakiś czas po przybyciu, może po godzinie, rozległo się pukanie do drzwi i czyjś łagodny głos zapytał, czy życzy sobie kolację. Na wózku, który wtoczył się do komnaty, była większa obfitość potraw, niż Valentine widział podczas całego pobytu na Wyspie: mięso z rusztu, niebieskie dynie wymyślnie nadziewane siekaną rybą, puchar wypełniony zimnym napojem, który w smaku przypominał wino. Zjadł wszystko z wielkim apetytem, a potem długo stał przy oknie, wpatrując się w ciemność. Niczego nie wypatrzył i nikogo nie usłyszał. Podszedł do drzwi — zamknięte. A więc znów był więźniem, chociaż trzeba przyznać, że przetrzymywanym w zdecydowanie bardziej luksusowych warunkach.

Noc minęła mu bez jakichkolwiek snów, a gdy się obudził, pokój już był zalany kaskadami złotego słonecznego światła. Wykąpał się, ten sam dyskretny służący zapukał do drzwi przynosząc kiełbaski i różowy kompot, a kiedy skończył śniadanie, przyszli dwaj chmurni hierarchowie i powiedzieli: