Выбрать главу

— Pani cię wzywa.

Powiedli go przez bajecznie piękne ogrody i przez filigranowy mostek z białego kamienia, łagodnym łukiem spinający brzegi stawu, w którego wodach ryby zataczały połyskliwe kręgi. Przed nimi rozpościerał się cudownie wypielęgnowany trawnik, pośrodku którego wznosił się wielki, parterowy budynek o niezwykle delikatnych kształtach, którego długie, wąskie skrzydła rozbiegały się na wszystkie strony niczym promienie gwiazdy.

Tak może wyglądać jedynie Świątynia Wewnętrzna, pomyślał Valentine.

Zadrżał. Zmierzał przez więcej miesięcy, niż potrafiłby spamiętać, ku temu właśnie miejscu, na próg siedziby tajemniczej kobiety, która panowała nad całym królestwem i o której on, pyszałek, śmiał kiedyś pomyśleć, że jest jego matką. W końcu się tu znalazł, lecz co dalej? Co dalej, jeśli wszystko okaże się wydumaną bzdurą, czystą fantazją czy straszliwą pomyłką, a on zwykłym płowowłosym próżniakiem z Zimroelu, wyzutym z pamięci i napompowanym przez bałamutnych kompanów niedorzeczną ambicją? Ta myśl stawała się nie do zniesienia. Jeśli teraz Pani się go wyprze, jeśli zaprzeczy…

Wszedł do świątyni.

Z nieodłącznymi hierarchami u boku Valentine maszerował nieprawdopodobnie długim westybulem, strzeżonym przez ustawionych co dwadzieścia stóp wojowników o srogich twarzach i wyprężonych sylwetkach, aż doszedł do wewnętrznego ośmiobocznego pomieszczenia o ścianach z najprzedniejszego białego kamienia i z ośmiokątnym basenem pośrodku. Przez ośmioboczny świetlik wpadało poranne światło. W każdym rogu tkwiła sroga postać w szatach hierarchy. Valentine, nieco oszołomiony, spoglądał w kolejne twarze, lecz usta ściągnięte w grymasie dezaprobaty nie zwiastowały przyjaznego powitania.

W powietrzu rozbrzmiewały pojedyncze tony muzyki, to wznosząc się, to łagodnie opadając, a kiedy ucichły, obok basenu pojawiła się Pani.

To jest postać z moich snów, pomyślał Valentine. Była to kobieta w średnim wieku, niezbyt wysoka, o śniadej cerze, błyszczących czarnych włosach, ciepłych łagodnych oczach i pełnych ustach ze stale goszczącym w ich kącikach uśmiechem, w srebrnej opasce na czole i z zielonym kwiatem we włosach. Promieniowała siłą, autorytetem i majestatem, przymiotami tak bardzo licującymi z potęgą Majipooru, której była uosobieniem. Na to Valentine nie był przygotowany: oczekując spotkania z kobietą po matczynemu ciepłą, nie pomyślał, że wyjdzie mu naprzeciw królowa, kapłanka, bogini. Stał bez słowa, a ona, oddzielona basenem, przyglądała mu się długo, błądząc po jego twarzy badawczym spojrzeniem. W końcu nie znoszącym sprzeciwu gestem dała znak odprawy. Ten gest nie był jednak skierowany do niego: Pani odprawiała hierarchów. Lodowaty spokój, jaki cały czas malował się na ich twarzach, nagle prysł. Spojrzeli po sobie, wyraźnie zmieszani. Pani powtórzyła gest — krótkie, ostre szarpnięcie nadgarstka — a w jej oczach pojawił się władczy błysk. Obrzuciła ich wyniosłym spojrzeniem. Trzech, może czterech hierarchów natychmiast opuściło pomieszczenie, ale reszta się ociągała, jakby nie mogąc uwierzyć, że Pani chce pozostać sam na sam z więźniem. Zdawało się, że niezbędny będzie trzeci ponaglający gest, kiedy jeden z najstarszych, najbardziej imponujący dostojnik wyciągnął ku niej drżące ramię z wyrazem protestu. Wystarczyło jedno spojrzenie, a ramię hierarchy opadło. Wyszli wszyscy.

Valentine powstrzymał odruch, który nakazywał mu paść na kolana.

— Nie wiem, jaki ukłon powinienem złożyć. Nie wiem też, o Pani, jak mam cię nazywać, abyś nie czuła się urażona — odezwał się ledwo słyszalnie.

— Wystarczy, Valentine, jeśli będziesz mnie nazywał matką — odpowiedziała spokojnie.

Valentine zachwiał się słysząc te proste słowa. Postąpił kilka kroków do przodu, przystanął i zatopił w niej spojrzenie.

— A więc jednak?… — wyszeptał.

— Nie mam żadnych wątpliwości.

Twarz stanęła mu w ogniu. Nie wiedział, co ma począć; ogrom jej łaski paraliżował mu umysł. Skinęła na niego niemal niewidocznym ruchem palców, a on zadrżał jak od podmuchu wichury.

— Podejdź bliżej — rzekła. — Lękasz się? Podejdź do mnie, Valentine.

Obszedł dokoła basen i zbliżył się do niej, a Pani położyła mu na dłoniach swoje dłonie. W tej samej chwili poczuł, jak wzbiera w nim energia, poczuł w skroniach pulsowanie podobne do tego, jakiego doświadczał pod dotykiem odprawiającego swoje czary Deliambera, jednak znacznie silniejsze i wzbudzające lęk. Chętnie cofnąłby dłonie, ale Pani je powstrzymała, a łagodne ciemne oczy zdawały się przenikać go na wskroś i zgłębiać wszystkie tajemnice jego ciała i duszy.

— Tak — przemówiła w końcu. — Tak, masz obce ciało, ale twoja dusza jest moim dziełem! Och, Valentine, Valentine, co oni z tobą uczynili?! I co uczynili z Majipoorem? — Przyciągnęła go do siebie i uniosła się na palcach, aby go objąć, i teraz poczuł z kolei jej drżenie, lecz to nie bogini drżała, to drżała kobieta, to drżała matka, która tuliła do siebie udręczonego syna. W jej ramionach odzyskiwał spokój, jakiego nie zaznał od czasu, kiedy ocknął się w Pidruid. Przywarł do niej mocno, modląc się w duchu, aby go z tych ramion nigdy nie wypuściła.

Po chwili odstąpiła krok do tyłu i przyglądając mu się ponownie, rzekła z uśmiechem:

— Przynajmniej obdarzono cię urodziwym ciałem. Wcale niepodobnym do tego, jakie miałeś kiedyś, ale patrzy się na nie z przyjemnością, a poza tym jest silne i zdrowe. Mogli to zrobić gorzej. Mogli uczynić cię słabym, chorowitym i ułomnym, ale przypuszczam, że zabrakło im odwagi. Wiedzieli przecież, że w końcu zapłacą za wszystkie popełnione zbrodnie i to po dziesięciokroć.

— Kim są ci oni, matko?

— No, jak to, Barjazid i jego ród! — odpowiedziała zdumiona jego pytaniem.

— Nie wiem o niczym poza tym, co widziałem w swoich snach, a to też było zamglone i pogmatwane — rzekł Valentine.

— Powiedz mi wszystko, co wiesz.

— Wiem, że za pomocą czarów Króla Snów zabrano mi moje ciało i porzucono mnie w pobliżu miasta Pidruid pod postacią, w jakiej stoję przed tobą, i że ktoś inny, zapewne Dominin Barjazid, rządzi teraz z Góry Zamkowej. Ale dowiedziałem się o tym w najbardziej niewiarygodny sposób.

— To wszystko prawda — potwierdziła Pani. — Kiedy to się stało?

— Wczesnym latem — odpowiedziała. — Kiedy wyruszyłeś w swoją wielką podróż przez Zimroel. Nie wiem, jak tego dokonano, ale pewnej nocy, gdy byłam pogrążona we śnie, poczułam dziwne szarpnięcie, jak gdyby ktoś wyrwał serce planety. Obudziłam się przekonana, że stało się straszne nieszczęście. Wysłałam więc ku tobie moją duszę, lecz nie zdołałam cię dosięgnąć. Tam, gdzie powinieneś być, odpowiadała mi pustka i cisza. Jednak ta pustka i cisza były inne od tamtych, które mnie ogarnęły po zabójstwie Voriaxa, bo choć nie odpowiadałeś, wciąż czułam twoją obecność. Odnosiłam wrażenie, że znajdujesz się jakby za grubą taflą szkła. Natychmiast spytałam o wiadomości od Koronala. Jest w Tilomon, powiedzieli mi moi słudzy. A czy dobrze się czuje? Tak, dodali, czuje się dobrze, właśnie płynie do Pidruid. Ja jednak wciąż nie mogłam się z tobą połączyć, Valentine. Wysyłałam ku tobie swoje myśli, tak jak nie czyniłam tego od lat, do każdej części świata, a ty byłeś wszędzie i nigdzie. Moje przerażenie i zagubienie narastało, Valentine, ale poza szukaniem i czekaniem nie mogłam nic więcej zrobić. Przychodziły kolejne wiadomości: Lord Valentine dopłynął do Pidruid, Lord Valentine gości w wielkim domu burmistrza… Wciąż widziałam go na tę ogromną odległość i jego twarz wciąż była twarzą mojego syna, lecz jego dusza została odmieniona i zamknięta przede mną. Usiłowałam wysyłać przesłania, ale nie potrafiłam. Aż w końcu zaczęłam coś pojmować.