Valentine chwalił sobie długą podróż. Nie lękał się ani trochę oczekujących go wyzwań, lecz nie płonął niecierpliwością, aby zmierzyć się z nimi; wręcz przeciwnie, potrzebował trochę czasu na uporządkowanie odzyskanej świadomości i upewnienie się, kim był w przeszłości i kim spodziewał się zostać. Gdzież mógł to zrobić lepiej niż na wielkich przestworzach oceanu, gdzie dzień od dnia różnił się jedynie kształtem chmur, a czas zatrzymał się w miejscu? Stał więc godzinami, z dala od przyjaciół, oparty o reling okrętu flagowego “Pani Thiin" i rozmawiał ze sobą.
Podobał mu się ten ktoś, kim był poprzednio — silniejszy i bardziej stanowczy niż Valentine żongler, a przy tym pozbawiony szpetoty duszy, zdarzającej się czasami osobom władczym. Zdawało mu się, że jego poprzednia jaźń obdarzona była rozumem, rozwagą, opanowaniem i powściągliwością, że był mężczyzną statecznym, choć nie stroniącym od wesela, kimś, kto znał poczucie odpowiedzialności i obowiązku. Dobrze wykształcony — jak można się było spodziewać po kimś, kto całą młodość spędził na przygotowywaniu się do piastowania wysokich urzędów — posiadał gruntowne podstawy takich nauk jak historia, prawo, zarządzanie, ekonomia, choć nieobca mu także była literatura i filozofia, a nawet matematyka i fizyka, mimo że te nauki były w znacznym stopniu zarzucone na Majipoorze.
Odkrycie poprzedniej osobowości było jak odnalezienie skarbu. Valentine jeszcze nie czuł się w pełni zjednoczony z poprzednią jaźnią i miał skłonność do myślenia o “nim" i o “sobie", i o “nas" zamiast postrzegać siebie jako nierozłączną całość. Tamtej nocy w Tilomon wyrządzono umysłowi Koronala zbyt duże szkody i szczelina, która wtedy powstała, powodowała teraz niespójność między Koronalem Lordem Valentinem a żonglerem Valentinem. Jednak Valentine mógł pokonywać tę niespójność, kiedy tylko chciał, mógł podróżować do dowolnego punktu w minionym czasie, do dzieciństwa czy wieku młodzieńczego albo do krótkiego okresu rządzenia, a gdziekolwiek się zatrzymał, widział tak wielkie bogactwo wiedzy, doświadczenia, dojrzałości, jakiego w nieskomplikowanych dniach wędrówki nigdy nie spodziewał się doświadczyć. I jeśli nawet w tej chwili musiał po wiedzę sięgać do wspomnień, tak jak inni szukają jej w encyklopediach czy bibliotekach, to był pewien, że pełniejsze zjednoczenie jednej jaźni z drugą jest tylko kwestią czasu.
W dziewiątym tygodniu podróży pojawiła się na horyzoncie cienka zielona linia.
— Stoienzar — obwieścił admirał Asenhart. — O, popatrz, widzisz to ciemniejsze miejsce? To port Stoien.
Valentine obserwował zbliżający się brzeg kontynentu z mieszanymi uczuciami. Jako Valentine nie wiedział o Alhanroelu prawie nic poza tym, że był to największy kontynent na Majipoorze i pierwszy zasiedlony przez istoty ludzkie; olbrzymie skupisko ludności, miejsce słynące z niezwykłych cudów przyrody, miejsce, z którego rządzono planetą, siedziba Koronala i Pontifexa. Ale pamięć Lorda Valentine'a przechowywała więcej wiadomości. Dla niego Alhanroel oznaczał Górę Zamkową, świat sam w sobie, świat, na którego rozległych stokach można byłoby spędzić całe życie, a mimo to nie poznać wszystkich jego tajemnic. Dla niego Alhanroel był Zamkiem Lorda Malibora, gdyż tak nazwał Zamek w latach chłopięcych i nazwy tej używał nawet wtedy, kiedy sam był władcą. Zobaczył teraz oczyma duszy, jak Zamek, niczym dziwny wieloramienny stwór, bierze w objęcia szczyt Góry i spełza z niego turniami i górskimi łąkami w dół aż do wielkich dolin i pól, jedna wielka konstrukcja o tylu tysiącach pokoi, że nikt nie byłby w stanie ich zliczyć, budowla, która, jak się zdawało, żyje własnym życiem i rozrasta się gdzieś na odległych krańcach o kolejne oficyny i skrzydła, kierując się sobie tylko znanymi regułami. Alhanroel był to także wielki garb usypany nad Labiryntem Pontifexa, a podziemia tego Labiryntu stanowiły lustrzane odbicie Wyspy Pani, bo podczas gdy Pani zamieszkiwała Świątynię Wewnętrzną, wyniesioną wysoko ku słońcu, owiewaną wiatrami i otoczoną nakładającymi się na siebie pierścieniami tarasów, Pontifex krył się jak kret głęboko pod ziemią, na najniższym poziomie swojego królestwa, otoczonego spiralami korytarzy Labiryntu. Valentine tylko raz był w podziemiach, wiele lat temu, z posłannictwem od Lorda Voriaxa, ale jeszcze do dziś nosił w sobie mroczną pamięć tamtych pieczar.
Alhanroel oznaczał także Sześć Rzek, które zbierały swe wody na stokach Góry Zamkowej, oznaczał roślinostwory z Stoienzar, które podróżni mieli niebawem zobaczyć, oznaczał drzewa-domy w Treymone i kamienne ruiny zalegające równinę Velalisier, podobno starsze od historii rodzaju ludzkiego na tej planecie. Patrząc na wschód, na delikatną, ledwie widoczną kreseczkę zwiastującą ląd, Valentine poczuł bezmiar kontynentu, który już niedługo rozwinie się przed nim niczym olbrzymi zwój, i spokój przepełniający jego duszę podczas całej podróży prysł w jednej chwili. Nie mógł się doczekać, kiedy stanie na lądzie i rozpocznie marsz w stronę Labiryntu.
— Kiedy przybijemy do brzegu? — spytał Asenharta. — Jutro wieczorem, mój panie.
— A zatem dzisiejszej nocy będziemy ucztować i bawić się. Niech popłynie najlepsze wino, dla całej załogi. Potem na pokładzie urządzimy przedstawienie i w ten sposób uczcimy nasz mały jubileusz.
Asenhart obrzucił go surowym spojrzeniem. Dużo szczuplejszy od współbraci, choć tak jak oni obdarzony przez naturę szorstką, granulowała skórą, wyglądał pośród Hjortów jak arystokrata, a jego sposób bycia, śmiertelnie poważny, wprawiał Valentine'a w lekkie zakłopotanie. Wiedział jednak, że Pani darzy swojego admirała niezwykłym szacunkiem.
— Przedstawienie, mój panie?
— Nic szczególnego, trochę żonglerki — wyjaśnił Valentine. — Moi przyjaciele tęsknią już za swoim rzemiosłem, a czyż znajdzie się bardziej odpowiednia chwila, aby uczcić szczęśliwe zakończenie naszej długiej wyprawy?
— Tak jest — odpowiedział Asenhart, uroczyście skłoniwszy głowę. Widać jednak było, że nie aprobuje podobnych rozrywek na admiralskim statku.
To Zalzan Kavol podsunął Valentine'owi myśl o przedstawieniu. Skandar był wyraźnie zniecierpliwiony podróżą. Niejeden raz można było zobaczyć, jak rytmicznie porusza czterema ramionami, niby to żonglując, choć dłonie miał puste. Podróż przez pół planety odbiła się na nim bardziej niż na kimkolwiek innym. Rok temu Zalzan Kavol królował w swojej profesji jako mistrz nad mistrzami i podróżował z miasta do miasta w cudownym wozie, otoczony przepychem. Stracił wszystko. Z wozu pozostała zaledwie garstka popiołu, zagubiona pośród lasów Piurifayne. Również dwóch spośród pięciu braci zostało tam na zawsze, trzeci natomiast spoczywał na dnie morza. Skandar już nie mógł powarkiwać, rzucając rozkazy swoim podwładnym, ani zmuszać ich do posłuszeństwa, i zamiast olśniewać noc w noc zachwyconą publiczność, nabijającą mu sakwę koronami, włóczył się za Valentinem z miejsca na miejsce niczym pierwszy lepszy wyrobnik. Gdy się patrzyło na twarz Zalzana Kavola i obserwowało jego zachowanie, można było dostrzec, że nadał rozsadza go energia i siła. W dawnych dobrych czasach zwykle bywał nieokrzesany i często potrafił dać upust gwałtownej złości; teraz zamknął się w sobie i spotulnial, co dla Valentine'a było wyraźną oznaką zżerającej mu duszę rozpaczy. Na Wyspie dotarł tylko do Tarasu Oszacowania, gdzie zajęty służebnymi obowiązkami pielgrzyma poruszał się jak lunatyk, ledwo powłócząc nogami, i można było sądzić, że pogodził się z myślą o spędzeniu reszty życia przy wyrywaniu chwastów i robotach kamieniarskich.