Выбрать главу

Valentine spędzał teraz wiele spokojnych godzin zamknięty w swojej kajucie, wypróbowując diadem, który otrzymał od Pani. W ciągu tygodnia opanował sztukę wprawiania się w lekki półsen i potrafił równie łatwo wślizgiwać się weń, jak i z niego wychodzić, cały czas pozostając świadomym przepływającej obok rzeczywistości. W takim stanie był już zdolny, chociaż jeszcze na krótko i z niezbyt wielką siłą, nawiązywać kontakt z innymi umysłami, oddalać się od statku i znajdować dusze pogrążone we śnie, bo te łatwiej mu się poddawały niż dusze w stanie czuwania. Nietrudno mu było dotknąć umysłu Carabelli, Sleeta i Shariamira i przekazać im własny wizerunek czy też jakieś życzliwe przesłanie. Sięganie do umysłów mniej mu znanych osób, jak choćby mistrzyni stolarska Pandelon czy hieiarchini Lorivade, było wciąż zbyt trudną sztuką i w tym wypadku zdarzały się tylko fragmentaryczne, najkrótsze z możliwych błyski porozumienia. Natomiast nie odnosił żadnych sukcesów, jeśli chodzi o umysły pochodzenia innego niż ludzkie, nawet jeśli należały do tak dobrze znanych mu istot jak Zalzan Kavol, Rhun czy Deliamber. Ale przecież dopiero się uczył i czuł, jak z dnia na dzień przyswaja sobie coraz więcej umiejętności, podobnie jak przy nauce żonglowania. Zresztą to, co robił teraz, też można było nazwać żonglowaniem, bo gdy chciał użyć diademu, musiał wchodzić w samo jądro duszy, musiał odsuwać od siebie wszystkie zbędne myśli i podporządkowywać całe swoje jestestwo wysiłkowi nawiązania kontaktu. Do czasu, kiedy “Pani Thiin" znalazła się na wysokości Treymone, Valentine potrafił zaszczepiać w umysłach sny, w których pojawiały się obrazy i toczyła się akcja. Shanamirowi wysłał którejś nocy sen o Falkynkip, o pasących się na łąkach wierzchowcach i wielkich ptakach gihorna, które kołowały wysoko, a potem opuszczały się niżej i niżej na śmiesznie trzepoczących potężnych skrzydłach. Następnego ranka przy stole chłopiec opisywał sen ze wszystkimi szczegółami poza tym, że nie były to ptaki gihorna, lecz milufta. padlinożerne, o jasnopomarańczowych dziobach i obrzydliwych sinych szponach.

— Śniły mi się w nocy pikujące w ziemię ptaki milufta. Co to może znaczyć? — spytał.

— Może źle zapamiętałeś sen, może to były inne ptaki, na przykład ptaki gihorna, te, które są dobrą wróżbą? — powiedział Valentine.

Shanamir, jak zwykle bezpośredni i prostoduszny, gwałtownie zaprotestował.

— Jeśli nie potrafię odróżnić jednych od drugich, choćby we śnie, to, mój panie, powinienem wrócić do Falkynkip i czyścić stajnie.

Valentine uciekł spojrzeniem ukrywając uśmiech i postanowił bardziej przyłożyć się do pracy nad techniką przesłań.

Do Carabelli wysłał sen o żonglerce kryształowymi pucharami wypełnionymi złocistym winem, a ona rano opisała żonglowanie ze wszystkimi szczegółami nie pomijając nawet stożkowatego kształtu pucharów. Sleet śnił o ogrodzie Lorda Valentine'a, cudownym świecie pełnym błyszczących pierzastolistnych białych krzewów, nadętych kłujących stworów na długich łodyżkach, małych potrójnie rozwidlonych roślinek mrugających umieszczonymi na czubkach listków roześmianymi oczami, ogród zmyślony, za to bez żarłocznych roślin. Małemu żonglerowi spodobał się sen, bo opowiadając o nim rano przyznał, że gdyby Koronal zasadził na Górze Zamkowej taki ogród, to on, Sleet, chętnie by po nim spacerował.

Również i Valentine miewał sny. Pani, jego matka, prawie każdej nocy dotykała z daleka jego duszy i przenikała umysł łagodnie niczym promień księżyca, uspokajając go i utwierdzając w raz powziętych zamiarach. Śnił także o dawnych czasach na Górze Zamkowej, a wtedy na powierzchnię snu wypływały wspomnienia z lat młodzieńczych, turnieje, wyścigi, zabawy, przyjaciele: Tunigorn, Elidath i Stasilaine. i brat Voriax, który go uczył, jak używać miecza i łuku, i Koronal Lord Malibor, który podróżował po Górze z miasta do miasta niczym wspaniały, otoczony blaskiem półbóg, i dużo innych podobnych scen, powódź obrazów uwolnionych wreszcie z głębin umysłu.

Nie wszystkie sny były miłe. Dzień przed przybiciem “Pani Thiin" do stałego lądu zobaczył siebie idącego wybrzeżem, jakąś samotną, wystawioną na wiatry plażą porośniętą niskimi zaroślami, plażą przygnębiającą i smutną nawet w promieniach popołudniowego słońca. Zaczął iść w głąb lądu, w stronę Góry Zamkowej, wznoszącej się w oddali jak wyszczerbiona wieża. I kiedy tak szedł, trafił na mur, mur wyższy od białych urwisk Wyspy Snu, a ten mur był żelaznym ogrodzeniem wykutym z takiej ilości metalu, jakiej nie było na całym Majipoorze, był żelazną obręczą spinającą świat od bieguna do bieguna, i on, Valentine, znajdował się po jednej stronie tej obręczy, a Góra Zamkowa po drugiej. Kiedy podszedł bliżej, usłyszał, że mur trzaska jak naładowany elektrycznością i że wydaje z siebie groźne pomruki. Chciał przyjrzeć mu się z bliska, a wtedy w błyszczącym metalu dostrzegł odbicie, lecz spoglądająca nań z tej potwornej żelaznej obręczy twarz była podobizną syna Króla Snów.

Rozdział 3

Treymone było miastem słynnych na cały Majipoor drzew-domów. Drugiego dnia po zejściu na ląd Valentine udał się do dzielnicy przybrzeżnej, leżącej na południe od ujścia rzeki Trey, aby je obejrzeć.

Drzewa-domy nigdzie nie utrzymywały się przy życiu poza tutejszą równiną aluwialną. Ich niskie i grube pnie, pokryte lśniącą korą o bladozielonym odcieniu, przypominały pnie drzew dwikka, choć nie były tak wielkie. Wyrastały z nich grube, rozpłaszczone gałęzie, które wyginały się na zewnątrz i do góry niczym palce dwóch dłoni złączonych nadgarstkami, a winodajne drobniutkie gałązki, pnąc się z jednej na drugą, oplatały je gęsto, tworząc wewnątrz drzewa kielichowatą wnękę.

Lud Treymone, żyjący w drzewach, modelował swoje mieszkania wedle własnej fantazji, wyginając podatne gałęzie w kształty pokoi i korytarzy. Drzewa miały liście delikatne i smaczne jak sałata, kremowe wonne kwiaty, pokryte miękkim, puszystym pyłkiem, i cierpkie niebieskawe owoce, przydatne do różnych celów. W gałęziach drzew krążył słodki białawy sok, który dawał się łatwo spuszczać i który zastępował wino. Każde drzewo żyło tysiąc albo i więcej lat, strzeżone zazdrośnie przez zamieszkującą je rodzinę, a na całej równinie było ich dziesięć tysięcy. Na obrzeżach Valentine zauważył kilka wątłych drzewek.

— Te — usłyszał — są świeżo zasadzone, w miejsce dojrzałych, które zmarły w ostatnich latach.

— Dokąd idzie rodzina, kiedy drzewo umiera?

— Idzie do miasta — powiedział przewodnik — do miejsca nazywanego przez nas domem żałoby i pozostaje tam tak długo, aż wyrośnie nowe drzewo, a to może potrwać dwadzieścia lat. Boimy się śmierci drzewa, ale na szczęście zdarza, się rzadko, raz na dziesięć pokoleń.

— A czy nie ma sposobu, aby zasadzić je gdziekolwiek indziej?

— Nie, nawet o cal od miejsca, w którym rosną. Rozwijają się jedynie w naszym klimacie i tylko w ziemi, na której stoicie, mogą osiągnąć dojrzałość. Gdzie indziej żyją rok czy dwa i karłowacieją.

— Myślę, że jednak możemy zrobić eksperyment — powiedział Valentine cicho do Carabelli. — Zastanawiam się, czy mieszkańcy Treymone mogliby odżałować trochę drogocennej ziemi dla ogrodu Lorda Valentine'a.