Wreszcie zauważył, że Sleet i Carabella zaprzestali ćwiczeń.
— Trzymaj — krzyknął Sleet i rzucił mu kiść winogron. Valentine schwycił je między jednym a drugim podrzutem piłki i trzymał zastanawiając się, czy i tym każą mu żonglować. Sleet pokazał na migi, że winogrona są do jedzenia. A więc to nagroda. A może raczej zachęta.
Carabella położyła mu teraz drugą piłkę na prawą dłoń, a trzecią na lewą.
— Masz duże ręce — powiedziała. — To będzie dla ciebie łatwe. Przyjrzyj się, jak ja to robię, a potem rób to samo.
Piłki przelatywały między jej dłońmi tam i z powrotem, chwytane w koszyczek, który tworzyły trzy palce; druga piłka pozostawała zawsze w dłoni. Valentine usiłował pójść w jej ślady. Łapanie piłki wypełnioną dłonią było trudniejsze niż pustą, ale i z tym można było sobie poradzić. Po chwili ćwiczył bezbłędnie.
— Teraz — odezwał się Sleet — czas zacząć prawdziwą naukę. Wymieniamy piłki — o, tak.
Jedna z piłek, przeskakująca z prawej dłoni Sleeta do lewej, zatoczyła łuk na wysokości jego twarzy. Kiedy była w powietrzu, zrobił dla niej miejsce w lewej dłoni dzięki przerzuceniu piłki, którą tam trzymał, na drugą stronę, pod tą, która przechodziła dołem, z lewej dłoni do prawej. Manewr wydawał się dość prosty: szybkie przemienne rzuty, ale kiedy Valentine spróbował to zrobić, piłki zderzyły się i rozsypały po podwórzu. Śmiejąc się Carabella pozbierała je. Spróbował znów, z takim samym rezultatem. Wtedy dziewczyna pokazała mu, w jaki sposób rzucić pierwszą piłką tak, żeby spadła na sam koniec lewej ręki, podczas gdy inna porusza się po swoim torze i zmierza w kierunku prawej. Aby opanować ten manewr, musiał ćwiczyć bez końca, a mimo to nadal mylił się od czasu do czasu. Tymczasem Sleet, niczym zaprogramowana maszyna, robił jedną wymianę za drugą. On zaś z Carabella ćwiczył podwójny rzut całymi godzinami. Tak mu się zdawało, a może tak było naprawdę. Kiedy minęło znudzenie, zafascynowała go harmonia ruchów i wiedział już, że mógłby tak rzucać piłkami bez końca, nie czując znużenia ani żadnej z nich nie upuszczając.
Nagle kątem oka zauważył, że Sleet żongluje trzema piłkami naraz.
— Spróbuj i ty — ponagliła go Carabella. — To tylko wydaje się niemożliwe.
Pokonał nowy próg z dziecinną łatwością, czym zaskoczył Sleeta i Carabellę. Dziewczyna zaczęła bić brawo, a Valentine, nie wypadając z rytmu, mruknął coś w podzięce. Rzucał trzecią piłką na wyczucie, w chwili kiedy druga przeskakiwała z lewej ręki do prawej, wykonywał chwyt i znowu rzucał, i dalej, rzut, rzut, rzut i chwyt, rzut i chwyt, rzut i niezmiennie jedna piłka wznosi się po łuku, druga opada w wyczekującą dłoń, jedna czeka na wyrzucenie… Utrzymywał wszystkie w takim rytmie przez trzy, cztery, pięć wymian, nim zdał sobie sprawę, jak trudne jest to, co robi. Wtedy zawiodła go koordynacja ruchów, piłki wypadły mu z rąk i rozsypały się po podwórzu.
— Masz talent — mruknął Sleet. — Zdecydowanie masz talent.
Valentine zawstydził się z powodu popełnionego błędu, ale jakież to miało znaczenie, skoro tak dobrze sobie radził od pierwszej próby? Pozbierał piłki i zaczął od nowa. Rzucał i chwytał, starając się we wszystkim naśladować żonglującego obok Sleeta, ale szybko upuścił dwie piłki. Zaczerwienił się i wymamrotał jakieś przeprosiny. Znów zaczął. Tym razem już się nie zatrzymał. Pięć, sześć, siedem wymian, dziesięć, jedenaście, dwadzieścia; stracił rachunek, wymiany przestały być wymianami, stopiły się w jedną całość, bez początku i bez końca. W bliżej nieokreślony sposób jego świadomość została rozszczepiona, jedna jej część uczestniczyła w precyzyjnym chwytaniu i rzucaniu, podczas gdy druga kontrolowała wzlatywanie i opadanie piłek, robiąc przy tym obliczenia prędkości i toru lotu. Część mózgu zbierająca dane przekazywała je tej, która zarządzała rzucaniem i chwytaniem. Czas zdawał się rozpadać na nieskończoną ilość drobnych ruchów, a mimo to, paradoksalnie, nie było żadnego następstwa, płynął, a zarazem stał w miejscu, trzy piłki niezmiennie tkwiły w stałych punktach, jedna w powietrzu, jedna w lewej, jedna w prawej dłoni, a to, że za każdym ruchem inna piłka zajmowała jedną z tych pozycji, niewiele znaczyło. Czas stawał się wiecznością. Jedność stawała się całością. On, Valentine, wkraczał w tajemniczy krąg sztuki. Wkraczał w nieskończoność. Dzielił swoją świadomość, by znów ją jednoczyć. Wnikał w istotę ruchu i uczył się, że ruch jest złudzeniem i wynika z omyłki w postrzeganiu. Ręce trwały w miejscu, wzrok wybiegał do przodu, a mimo to liczyła się tylko chwila obecna.
Podczas gdy jego dusza wznosiła się na szczyty uniesienia, Valentine w nagłym przebłysku świadomości zdał sobie sprawę, że nie stoi już w jednym miejscu, ale posuwa się do przodu, przyciągany niby magnesem piłkami, które ledwo zauważalnie, lecz nieprzerwanie oddalają się od niego. Aby za nimi nadążyć, musiał poruszać się coraz szybciej i szybciej, i okazało się, że biegnie, że zatacza się i słania, a Sleet i Carabella schodzą mu z drogi, by się z nimi nie zderzył, aż w końcu piłki znalazły się całkowicie poza zasięgiem jego rąk i nawet to, że rzucił się za nimi całym ciałem, nic już nie pomogło. Rozleciały się na trzy strony świata.
Ciężko dysząc, opadł na kolana. Usłyszał śmiech swoich nauczycieli i zaczął się śmiać razem z nimi.
— Co się stało? — zapytał po chwili. — Tak dobrze mi szło, a potem… potem…
— Potem zacząłeś popełniać drobne błędy — odpowiedziała Carabella. — Dając się ponieść cudowności tego, co robisz, nie zauważyłeś, że piłka przesunęła się nieznacznie poza stałą linię lotu, i aby ją złapać, sięgnąłeś nieznacznie dalej, co spowodowało wyrzucenie następnej poza stałą linię, i następnej, i tak bez końca. Piłki zaczynają się od ciebie coraz bardziej oddalać, ty zaczynasz za nimi gonić, ale ich nie doganiasz. Jest za późno. To zdarza się każdemu początkującemu. Zapomnij o tym.
— I pozbieraj piłki — powiedział Sleet. — Za cztery dni będziesz żonglował przed Koronalem.
Rozdział 7
Ograniczał się nadal do trzech piłek, ale ćwiczył już od kilku godzin i powoli zbliżał się do nieskończonej liczby wymian. Przechodził od znudzenia do zachwytu, od zachwytu do znudzenia tak często, że w końcu trudno mu już było odróżnić jeden stan ducha od drugiego. Ubranie, mokre od potu, oblepiało go niby ciepły, wilgotny ręcznik. Nie przerwał żonglowania nawet podczas jednego z tutejszych przelotnych deszczy. Deszcz się skończył, nastąpił dziwny zmierzch, rozświetlony przez ukryte za mgłą słońce, a on żonglował. Czuł szalone napięcie. Był na pół świadom poruszających się po podwórzu postaci: Sleeta, Carabelli, rozmaitych Skandarów, Shanamira, obcych, przechodzących, odchodzących. Nie zwracał na nich uwagi. Był pustym naczyniem, które zaczynało wypełniać się tajemniczą treścią. Bał się zatrzymać, by znowu nie stać się pusty.
Ale ktoś położył kres temu szaleństwu. Valentine poczuł, że ma próżne ręce. To Sleet przejął piłki prosto z powietrza, jedną po drugiej. Jeszcze przez długą chwilę dłonie Valentine'a poruszały się jednostajnym rytmem, a przed oczami wirowały przelatujące piłki.
— Wypij to — powiedziała łagodnie Carabella i przysunęła mu kielich do ust. Wino palmowe. Wypił je jak wodę. — Natura obdarzyła cię cudownym darem. Potrafisz się niezwykle koncentrować na tym, co robisz. Ale przestraszyłeś nas trochę, Valentine, żonglując tak bez końca.
— Do Dnia Gwiazdy będziesz najlepszy z nas wszystkich — powiedział Sleet. — Sam Koronal wyróżni cię swym uznaniem. No i co ty na to, Zalzanie Kavolu? Co powiesz?