Выбрать главу

— Powiem tylko tyle, że jest mokry i musi zmienić ubranie — burknął Skandar. Wręczył Sleetowi kilka monet. — Idź na bazar, nim zamkną stragany, i kup mu coś odpowiedniego. Carabello, zabierz go do oczyszczalni. Posiłek za pół godziny.

— Chodź ze mną — powiedziała Carabella i poprowadziła go, wciąż jeszcze oszołomionego, przez podwórze, na tyły zabudowań, gdzie pod ścianą, na świeżym powietrzu była zamontowana prymitywna oczyszczalnia.

— Zwierzę! — rzuciła ze złością. — Mógł pochwalić cię chociaż słowem. Ale zdaje mi się, że on nie ma takiego zwyczaju. Niemniej, był pod wrażeniem.

— Zalzan Kavol?

— Tak. Zaskoczyłeś go. Ale jakżeby mógł pochwalić człowieka? Masz przecież tylko dwie ręce. Ach, zostawmy go w spokoju! Taki już jest. To tutaj, rozbieraj się!

Sama też się rozebrała. Valentine stał oczarowany, patrząc na nagą postać dziewczyny, zalaną księżycową poświatą. Miała gibkie, szczupłe ciało, niemal chłopięce, gdyby nie krągłość piersi i bioder. Skóra ciasno opinała jej silne mięśnie, a na jednym z płaskich pośladków widniał wytatuowany czerwono-zielony kwiat.

Podeszli do oczyszczalni i stanęli tuż obok siebie, poddając się wibracji zmywającej z nich pot i brud. Wciąż nadzy, wrócili do kwatery.

Carabella ubrała się w miękkie szare spodnie i nowy kaftanik. Tymczasem Sleet przyniósł z bazaru ciemnozielony kubrak z czerwonymi zdobieniami, obcisłe czerwone spodnie i lekki, niebieski, czarno podbity płaszcz. Był to strój znacznie elegantszy od tego, który Valentine poprzednio nosił. Zakładając go, poczuł się jak ktoś świeżo wyniesiony na zaszczytne stanowisko, toteż towarzysząc Sleetowi i Carabelli w drodze do kuchni poruszał się z niezwykłą godnością.

Obiad stanowiła potrawa przyrządzona z mięsa nie znanego Valentine'owi, nie śmiał jednak zapytać głośno o jego pochodzenie. Popijali obficie wino palmowe. Przy jednym końcu stołu siedziało sześciu Skandarów, czworo ludzi przy drugim. Rozmawiano niewiele. Wraz z końcem posiłku Zalzan Kavol i jego bracia podnieśli się bez słowa i wyszli.

— Czy obraziliśmy ich czymś? — spytał Valentine.

— Nie, zwykle się tak zachowują — odpowiedziała Carabella.

Hjort Vinorkis, który rozmawiał z Valentinem przy śniadaniu, przeszedł przez pokój, pochylił się i wlepił w niego rybie oczy. Takie tu były, jak widać, zwyczaje. Valentine uśmiechnął się, skrępowany sytuacją.

— Widziałem, jak żonglowałeś po południu. Jesteś całkiem niezły — powiedział nowo przybyły.

— Dziękuję.

— Często się tak zabawiasz?

— Dopiero od dzisiaj. Nie robiłem tego nigdy przedtem. Skandarzy przyjęli mnie do swojej trupy.

— Naprawdę? I ruszysz z nimi w drogę? — Hjort wydawał się poruszony tą informacją.

— Na to się zanosi. -A dokąd?

— Nie mam pojęcia, ale przystanę na każdą propozycję.

— Niebieski ptak z ciebie — westchnął Hjort. — Sam spróbowałbym takiego życia. Może Skandarzy i mnie by zatrudnili?

— Potrafisz żonglować?

— Nie, ale mogę prowadzić rachunki. Żongluję cyframi. — Vinorkis wybuchnął śmiechem i mocno grzmotnął Valentine'a w plecy. — Żongluję cyframi! Jak ci się to podoba? No, dosyć tego, dobranoc.

— Kto to był? — spytała Carabella po odejściu Hjorta. — Spotkałem go rano przy śniadaniu To mirjucowy kupiec, tak się przynajmniej przedstawił.

Carabella odęła wargi.

— Nie podoba mi się. Ale kiedy to jakiś Hjort podobał się człowiekowi? Okropne stwory! — Wstała od stołu i przeciągnęła się z wdziękiem. — Pójdziemy już?

Tej nocy Valentine znów spał głębokim snem. Po wydarzeniach minionego dnia mógł się spodziewać snów o żonglowaniu, lecz i tym razem znalazł się na purpurowej równinie. Był to niepokojący znak, ponieważ każdy z mieszkańców Majipooru wiedział od dziecka, że powtarzające się sny mają niezwykle doniosłe znaczenie, i to prawdopodobnie nie najlepsze. Pani Wyspy rzadko zsyłała powtarzające się wizje, ale Król praktykował to dość często. I tym razem Valentine śnił tylko fragment jakiejś większej całości. Na niebie widać było wykrzywione prześmiewczo twarze, na ziemi, wzdłuż ścieżki, którą szedł, burzyła się kipiel purpurowego piasku, a pośród jej wirów poruszały się stwory o ruchliwych pazurach i klekoczących mackach. Cała równina była najeżona kolcami. Drzewa miały po troje oczu. Wszędzie czaiło się niebezpieczeństwo, brzydota, zapowiedź czegoś złego. Ale i w tym śnie nie było żadnych ludzkich postaci ani nic się nie działo. Był złowieszczy. To wszystko.

Świat snów ustąpił nad ranem blaskowi jutrzenki. Tym razem Valentine zbudził się pierwszy, kiedy tylko przez otwarte drzwi zaczęło się sączyć blade światło. Shanamir był jeszcze pogrążony w błogim śnie. Sleet leżał zwinięty w kłębek. Obok niego Carabella, odprężona, uśmiechająca się do sennych marzeń. Skandarzy spali widocznie gdzie indziej, gdyż jedynymi odmiennymi w izbie była para Hjortów i trio Vroonów, splątanych kończynami w przedziwny sposób. Valentine wziął z kuferka Carabelli trzy piłki i wyszedł na dwór w mglisty świt, aby doskonalić swój świeżo odkryty talent.

Sleet pojawił się w drzwiach godzinę później. Zaklaskał w dłonie.

— Masz w sobie pasję, przyjacielu. Żonglujesz jak opętany. Ale nie zmęcz się nadmiernie. Dzisiaj mamy dla ciebie bardziej skomplikowany program.

Poranna lekcja opierała się na wczorajszych podstawach, z pewnymi tylko urozmaiceniami. Teraz, kiedy Valentine opanował sztukę podrzucania trzech piłek w taki sposób, że jedna z nich zawsze była w powietrzu — a co do tego, że ją opanował, nie było żadnych wątpliwości, a w dodatku, jak powiedziała Carabella, udało mu się to w jedno popołudnie, podczas gdy ona musiała poświęcić na to wiele dni ćwiczeń — nauczyciele zmusili go do poruszania się, chodzenia, biegania, skakania, cofania się, wszystko przy nieprzerwanie płynącym strumieniu piłek. Żonglował idąc w górę i w dół schodów. Żonglował przykucnięty. Żonglował stojąc na jednej nodze, niczym pełne skupienia ptaki gihorna z bagien Zimru. Żonglował klęcząc. To co robiło jego ciało, było bez znaczenia. Harmonia oka i ręki pozostawała nienaruszona.

Po południu Sleet podniósł stopień trudności. Valentine musiał rzucać piłką zza pleców, z półobrotu, przerzucać ją pod nogą, żonglować ze skrzyżowanymi dłońmi. Carabella i Sleet nie chcieli być posądzeni o protekcjonalne traktowanie ucznia, wobec czego przestali go zasypywać ciągłymi pochwałami, ale Valentine czytał w spojrzeniach, jakie między sobą wymieniali, że są z niego dumni.

Skandarzy żonglowali w innej części podwórza, nieustannie powtarzając przygotowany na królewską paradę program, niezwykle imponujący, w którym używali do żonglowania noży, sierpów i płonących pochodni. Od czasu do czasu Valentine spoglądał w ich stronę, zdumiewając się wyczynami czwororęcznych, lecz przede wszystkim koncentrował się na własnym treningu.

Tak minął Dzień Morza. W Dniu Czwartym zaczęto go uczyć żonglerki maczugami. Było to dla Valentine'a nowe wyzwanie, bo wprawdzie podstawowe zasady nie zmieniły się, jednak maczugi były większe od piłek, bardziej nieporęczne i trzeba je było wyrzucać znacznie wyżej, aby mieć dość czasu na następny chwyt. Zaczął ćwiczyć zjedna maczugą, przerzucając ją z ręki do ręki. Tak ją trzymasz, mówiła Carabella, tak rzucasz, a tak łapiesz. Tak trzymał maczugę, tak ją rzucał, a tak łapał, i choć czasami poruszał się niezgrabnie, to i tym razem szybko doszedł do wprawy. Trzymasz w lewej ręce dwie piłki, w prawej maczugę — trzymał w lewej ręce dwie piłki, w prawej maczugę i dziwił się najpierw różnicy masy, potem prędkości, ale już za chwilę były dwie maczugi w prawej, jedna piłka w lewej, a późnym popołudniem Dnia Czwartego ćwiczył trzema maczugami, z obolałymi nadgarstkami, ze zmrużonymi z wysiłku oczami, wciąż od nowa, bez końca.