Выбрать главу

Tego wieczoru zapytał:

— Kiedy będę żonglował maczugami z partnerem?

Carabella uśmiechnęła się.

— Później. Po festynie, kiedy ruszymy na wschód.

— Mógłbym to robić już teraz — odpowiedział.

— Nie, jeszcze nie. Dokonałeś cudów, ale są granice mistrzostwa, które się osiąga w ciągu trzech dni. Żonglując z nowicjuszem musielibyśmy obniżyć swój poziom i nie zabawilibyśmy tym Koronala.

Zgodził się z tym, co mówiła, a mimo to nie mógł się doczekać chwili, kiedy stanie się równorzędnym partnerem i będzie rzucał maczugami, nożami czy pochodniami jako członek do perfekcji zgranego zespołu.

W nocy lało jak z cebra, całkiem nietypowo jak na lato w podzwrotnikowym Pidruid, podczas którego padały tu zaledwie przelotne deszcze. Rankiem Dnia Piątego podwórze było nasiąknięte wodą jak nie wyżęta gąbka, nie powstrzymało to jednak Valentine'a od przeprowadzenia zwykłej porcji ćwiczeń.

Shanamir, który w czasie jego treningów włóczył się po mieście, zdawał mu teraz relację z przygotowań do wielkiej parady.

— Wszędzie wstęgi, proporce i flagi — mówił stojąc w bezpiecznej odległości od Valentine'a, który właśnie rozpoczynał rozgrzewkę żonglując trzema maczugami. — A transparenty z gwiazdą ciągną się od Bramy Falkynkip do Smoczej Bramy i jeszcze dalej wzdłuż nabrzeża; w sumie, jak słyszałem, całe mile materii, nawet złotogłowiu; jest też na zielono pomalowana droga. Mówią, że koszty idą w tysiące rojali.

— Kto za to płaci?

— No, jak to kto? Mieszkańcy Pidruid — powiedział Shanamir zdziwiony. — A któżby inny? Przecież nie ci z Ni-moya czy z Yelathys.

— Powiedziałbym raczej, że powinien płacić Koronal.

— A czyje to byłyby pieniądze? Podatników z całego świata! Dlaczego mieszkańcy Alhanroelu mają płacić za festyny na Zimroelu? A poza tym, to przecież wielki zaszczyt gościć u siebie Koronala. Pidruid płaci z przyjemnością. Powiedz mi, jak ty to robisz, że jednocześnie tą samą ręką rzucasz jedną maczugę, a drugą łapiesz?

— Rzuca się odrobinę wcześniej. Obserwuj uważnie.

— Obserwuję, ale wciąż nie mogę tego pojąć.

— Po paradzie, kiedy będziemy mieli dużo czasu, pokażę ci, jak to się robi.

— Wiesz, dokąd się udamy?

— Nie, nie wiem. Carabella mówiła, że na wschód. Na pewno tam, gdzie jest jakiś jarmark albo karnawał, albo festyn, i gdzie zechcą wynająć żonglerów.

— Czyja też mógłbym zostać żonglerem, Valentine?

— Jeśli tylko zechcesz. To co, nie ciągnie cię już na morze?

— Niekoniecznie na morze. Chcę podróżować. Byle gdzie. Abym tylko nie musiał wrócić do Falkynkip. Osiemnaście godzin dziennie w stajniach przy wierzchowcach — o nie, to nie dla mnie. Ani chwili dłużej! Czy wiesz, że w dniu, kiedy opuszczałem dom, śniło mi się, że umiem latać? To był sen zesłany przez Panią, poznałem to od razu, a latanie znaczy, że będę mógł pójść wszędzie tam, dokąd tylko zechcę. Kiedy powiedziałeś Zalzanowi Kavolowi, że musi mnie zabrać ze sobą, jeśli chce nająć ciebie, zadrżałem. Pomyślałem sobie… miałem zamiar… czułem… — Chłopiec aż się zakrztusił. — Valentine, chcę być żonglerem, i to tak dobrym jak ty.

— Wcale nie jestem aż tak dobry. Dopiero zaczynam — odpowiedział, ale czując się słusznie doceniony, puścił trzy maczugi niższymi, szybszymi niż dotychczas torami.

— Nie mogę uwierzyć, że zacząłeś się uczyć dopiero Dniu Drugiego.

— Sleet i Carabella są dobrymi nauczycielami.

— I co z tego? Nie widziałem jeszcze nikogo, kto by się tak szybko uczył — obstawał przy swoim Shanamir. — Musisz mieć niezwykły talent. Idę o zakład, że nim ruszyłeś w drogę, byłeś kimś bardzo ważnym. Nie wątpię w to. Jesteś tak miły, tak prostolinijny, tak… tak…

— Nieodgadniony — dodał Valentine, i próbując rzucić maczugę zza pleców, uderzył się z głośnym trzaskiem w łokieć. Wszystkie trzy maczugi plasnęły na mokrą ziemię, a on skrzywił twarz w grymasie bólu i starannie roztarł stłuczenie.

— Oto i mistrz żonglerów — powiedział. — Widzisz? Zwykły człowiek potrzebuje tygodni ćwiczeń, żeby w taki sposób rozbić sobie łokieć.

— Wiem, zrobiłeś to celowo, żeby zmienić temat — odpowiedział półżartem chłopiec.

Rozdział 8

Nad ranem w Dniu Gwiazdy, dniu parady, dniu Koronala, w pierwszym dniu wielkiego festynu w Pidruid, Valentine leżał pogrążony w spokojnym śnie o porośniętych bujną zieloną trawą wzgórzach i kryształowo czystych sadzawkach nakrapianych niebieskimi i żółtymi anemonami, kiedy poczuł czyjeś dotknięcie na żebrach. Usiadł gwałtownie, mrugając oczami i mrucząc coś pod nosem. Wokół panowała jeszcze ciemność. Wciągnął nozdrzami mleczny zapach skóry przykucniętej przy nim Carabelli i usłyszał jej cichy śmiech.

— Dlaczego tak wcześnie? — zapytał.

— Żeby zająć dobre miejsce na trasie przejazdu Koronala. Pośpiesz się! Już wszyscy wstali.

Z wielkim trudem podniósł się na nogi. Od żonglowania maczugami bolały go nadgarstki. Wyciągnął ramiona, opuszczając bezwładnie dłonie. Carabella ujęła je w swoje ręce i popatrzyła mu prosto w oczy.

— Będziesz dzisiaj wspaniale żonglował — powiedziała miękko.

— Mam nadzieję.

— Nikt w to nie wątpi, Valentine. Do czego się weźmiesz, wszystko robisz najlepiej. Już taki jesteś. -To ty wiesz, jaki ja jestem?

— Oczywiście. Wiem. Niewykluczone, że lepiej od ciebie. Valentine, czy możesz mi powiedzieć, jaka jest różnica między snem a jawą?

Zmarszczył brwi.

— Nie rozumiem, o co ci chodzi.

— Czasami zdaje mi się, że nie odróżniasz jednego od drugiego. Że żyjesz jak we śnie. Sleet też ma to wrażenie. Zadziwiasz go, a niełatwo jest zadziwić Sleeta. Bywał w tak wielu miejscach, tyle dróg przemierzył, tyle rzeczy widział, a mimo to wciąż mówi tylko o tobie, próbuje cię zrozumieć, wedrzeć się do twojej duszy.

— Nie wydaje mi się, abym był na tyle interesujący. Myślę, że jestem wręcz nudny.

— Inni tak nie myślą. — Oczy Carabelli jarzyły się w ciemnościach. — No, ruszże się i ubierz! Po śniadaniu wychodzimy na paradę. Przed południem popatrzymy na Koronala, po południu będziemy występować, a wieczorem… wieczorem…

— No, co wieczorem?

— Wieczorem festyn będzie należał do nas! — krzyknęła i wybiegła w pośpiechu.

Trupa żonglerów podążała w porannej mgle na miejsce zajęte dla nich przez Zalzana Kavola. Koronal miał wyruszyć ze Złotego Placu, przy którym mieszkał. Stamtąd powinien się udać na wschód, aleją wychodzącą na jedną z podrzędnych bram miejskich i dalej do gościńca ze szpalerem kwitnących ognistych palm, gościńcem przez Bramę Falkynkip z powrotem do miasta, potem Traktem Wodnym przez Łuk Marzeń i Smoczą Bramę na nabrzeże, aż na sam koniec zatoki, gdzie na głównym stadionie zbudowano dla niego honorową trybunę. W ten sposób uroczystości nadano podwójny charakter: najpierw przejazd Koronala wśród zgromadzonych tłumów, a potem tłumna defilada mieszkańców Pidruid przed Koronalem. Wszystko razem mogło trwać cały dzień i noc, prawdopodobnie aż do brzasku Dnia Słońca.

Ponieważ żonglerzy zostali włączeni do królewskiego widowiska, musieli zająć miejsce w pobliżu nabrzeża, inaczej mogliby nie przedrzeć się w porę przez zatłoczone miasto i nie zdążyć na stadion na czas własnych występów. W związku z tym Zalzan Kavol wybrał im miejsce blisko Łuku Marzeń, ale to znaczyło, że może upłynąć większa część dnia, zanim orszak do nich dotrze. Nie było innej rady. Idąc pieszo od gospody przecięli na ukos boczne uliczki i znaleźli się w dolnej części Traktu Wodnego. Tak jak Shanamir opowiadał, miasto było bogato udekorowane przeróżnymi ozdobami, a proporce i flagi łopotały na każdym budynku i każdej latarni. Nawet droga została świeżo pomalowana farbą w barwach Koronala i lśniła teraz jasną zielenią, obrzeżoną złotymi pasami.