Godzina była wczesna, a mimo to wzdłuż trasy pochodu nie było już nigdzie wolnego miejsca. Szybko się jednak znalazło, kiedy tylko w tłumie pojawili się Skandarzy, a Zalzan Kavol zamachał plikiem biletów. Mieszkańcy Majipooru z natury są grzeczni, a poza tym mało kto chciał się wdawać w spory z szóstką gburowatych Skandarów.
No i zaczęło się oczekiwanie. Ranek był ciepły i upał rósł szybko. Valentine nie miał nic do roboty poza wlepianiem oczu w pusty gościniec albo w czarny, błyszczący w słońcu Łuk Marzeń. Z prawej strony przyciskała się do niego Carabella, z lewej Shanamir. Czas płynął nieskończenie wolno, a tematy do rozmów szybko się wyczerpały. Jedyną odmianę stanowiły fragmenty prowadzonej półgłosem rozmowy, dobiegającej gdzieś od tylu, zza kilku rzędów głów.
— …zrozumieć, skąd to całe zamieszanie. Ja nie mam do niego odrobiny zaufania.
Valentine wsłuchał się uważniej. To para Ghayrogów, również oczekująca na przejazd Koronala, charakterystycznymi dla siebie, niewyraźnymi głosami rozmawiała o władcy, i to wcale nie pochlebnie.
— …wydaje za wiele dekretów, jeśli chcesz wiedzieć. Reguluje to, reguluje tamto, wtrąca się we wszystko. Komu to potrzebne!
— Chce pokazać, że pracuje — odezwał się pojednawczym tonem drugi Ghayrog.
— Niepotrzebnie! Niepotrzebnie! Za Lorda Voriaxa sprawy toczyły się swoim torem, tak samo przed nim, za Lorda Malibora, bez tych wszystkich drobiazgowych zarządzeń. Wygląda na to, że wcale nie jest pewny siebie, jeśli chcesz wiedzieć.
— Przestań! To nie jest odpowiednia pora na takie rozmowy. — Jeśli chcesz wiedzieć, to ten chłopak nie ma pewności, czy w ogóle jest prawdziwym Koronalem, i szuka potwierdzenia w takich pochodach.
— Nic nie chce wiedzieć — odpowiedział poirytowany współrozmówca.
— I jeszcze jedno. Ci cenzorzy, tak nagle, w każdym miejscu. Co on wyprawia? Wprowadza policyjny nadzór? Nad całym światem? Szpiegowanie dla Koronala? Po co? Do czego on zmierzą?
— Jeśli do czegoś zmierza, to ty pierwszy w to wpadniesz.
— Nie mam nic złego na myśli — powiedział pierwszy z Ghayrogów. — Popatrz, trzymam gwiezdny proporzec, tak jak wszyscy. Jestem lojalny. No, czy nie jestem lojalny? Ale nie podoba mi się, że sprawy przybierają taki obrót. Obywatel ma prawo troszczyć się o własne państwo, czyż nie? Kiedy coś nam się nie podoba, powinniśmy o tym mówić. Tak tu było od wieków. Jeśli na samym początku pozwolimy mu na drobne nadużycia, to kto wie, na co on sobie pozwoli za pięć lat?
Interesujące, pomyślał Valentine. Okazuje się, ze pomimo tej całej radości i wielkiego entuzjazmu nowy Koronal nie jest powszechnie kochany i podziwiany. Jak wielu z obecnych tutaj, zastanawiał się, czy wzbudza w sobie ten entuzjazm ze strachu lub dla własnego interesu?
Ghayrogowie umilkli. Valentine usiłował złowić uchem coś więcej, ale nie mówiono o niczym interesującym. Znów czas zaczął się dłużyć. Skupił uwagę na Łuku, aż nauczył się na pamięć przedstawionych na nim wizerunków starożytnych władców Majipooru, bohaterów mrocznej przeszłości, dowódców z czasów pierwszych Wojen Metamorfów, Koronatów, którzy poprzedzali nawet legendarnego Lorda Stiamota, starożytnych Pontifexów, władczyń Wyspy zsyłających dobrotliwe błogosławieństwa. Łuk, powiedział Shanamir, jest najstarszą i najświętszą rzeczą w Pidruid, pochodzi sprzed dziewięciu tysiącleci, wykuto go z bloku czarnego marmuru z Yelathys, odpornego na słońce i deszcz, a kto pod nim przejdzie, zapewni sobie opiekę Pani Wyspy i miesiąc spokojnych snów.
Doniesienia o posuwaniu się Koronala przez Pidruid raz po raz podgrzewały atmosferę wśród zebranych. Koronal, przekazywano sobie z ust do ust, opuścił Złoty Plac; zmierza do Bramy Falkynkip; zatrzymał się w marszu, aby rozdać dwie pełne garści pięciokoronówek w dzielnicy zamieszkanej głównie przez Vroonów i Hjortów; zatrzymał się, aby pocieszyć płaczące dziecko; przystanął, aby pomodlić się przy kapliczce swego zmarłego brata Lorda Voriaxa; stwierdził, że upał zrobił się nie do zniesienia, i postanowił odpocząć przez kilka południowych godzin; zrobił to, zrobił tamto, zrobił owamto. Koronal, Koronal, Koronal! Cała uwaga była dziś skupiona tylko na nim. Valentine zastanawiał się, co to musi być za życie, te ciągłe objazdy, pokazywanie się w kolejnych miastach, udział w nie kończących się paradach, uśmiechanie się, rzucanie w tłum monet, uczestniczenie w barwnych przedstawieniach, demonstrowanie w jednej ludzkiej postaci całej potęgi władzy, przyjmowanie wszystkich tych hołdów, znoszenie tego hałaśliwego podniecenia tłumów przy jednoczesnym nie-wypuszczaniu z rąk steru rządów. Czy ten ster w ogóle gdzieś istnieje? Mechanizm władzy był już tak stary, że toczył się prawdopodobnie własnym rozpędem. Wiekowy Pontifex, tradycyjnie odsuwający się na ubocze, ukryty w tajemniczym Labiryncie gdzieś w samym środku Alhanroelu, wydający dekrety, na mocy których rządzono światem, jego następca, adoptowany syn, Koronal, który mając w ręku władzę wykonawczą urzęduje na Górze Zamkowej, pomijając oczywiście chwile, kiedy uczestniczy w ceremoniach takich jak ta — czy poza pełnieniem funkcji symbolu którykolwiek z nich jest potrzebny światu? Temu światu pełnemu radości, spokojnemu i słonecznemu, myślał Valentine, choć nie powinno się zapominać, że ten sam świat ma także ciemne strony, bo w przeciwnym razie dlaczego Król Snów swymi przesłaniami rzucałby wyzwanie autorytetowi Pani? Ci władcy, te konstytucyjnie zatwierdzane pompy i parady, te koszty i ta wrzawa — nie, myślał dalej, to wszystko jest bez sensu, to niepotrzebny przeżytek z minionej epoki, może kiedyś niezbędny, lecz nie teraz, nie. A co się liczy teraz? Życie, dzień po dniu, oddychanie wonnym powietrzem, jedzenie, picie, zdrowy sen. Reszta jest czczą głupotą.
— Koronal się zbliża! — ktoś zakrzyknął.
Taki okrzyk dziesiątki razy wznoszono przez ostatnią godzinę, lecz Koronal się nie pojawił. Teraz jednak, w samo południe, chyba rzeczywiście nadciągał.
Poprzedzał go odległy szum, który jak wzbierająca fala przypływu przesuwał się wzdłuż zebranych tłumów, narastał, aż oto na ulicy pojawili się heroldowie na galopujących wierzchowcach, dmący co chwila w zawieszone na szyi trąby. Kiedy to wszystko się skończy, pomyślał Valentine, będą mieli usta wykrzywione grymasem zmęczenia i zniechęcenia. Tuż za nimi, w pośpiechu mijając tłumy, przejechała platforma zatłoczona kilkoma setkami straży przybocznej Koronala, ubranej w zielono-złote uniformy, składającej się z mężczyzn i z kobiet, z istot ludzkich i wszystkich innych — niewątpliwie elita elit Majipooru. Valentine nie był jednak pewien, czy na ich twarzach maluje się duma, czy głupota.
I oto pojawił się rydwan samego Koronala.
Mknął szybko metr nad ziemią, niczym zjawa. Był suto przystrojony połyskliwą tkaniną i wymoszczony czymś grubym i białym, być może futrem jakiegoś rzadkiego zwierzęcia; czymś, co zarówno dodawało splendoru pojazdowi, jak i przemawiało do patrzących przez swą drogocenność. Na rydwanie jechała grupa wysokich urzędników miasta Pidruid i przyległych prowincji, ubranych w oficjalne stroje burmistrzów, diuków i im podobnych, nad nimi górował na podwyższeniu z rzadkiego purpurowego drewna, wyciągając ręce w geście błogosławieństwa w stronę widzów po obu stronach drugi, Lord Valentine, Koronal, kolejny najjaśniej oświecony władca Majipooru, a od chwili, gdy jego przybrany ojciec, Pontifex, znalazł się w Labiryncie, by już nigdy nie pokazać się zwykłym śmiertelnikom, być może najwyższe uosobienie władzy, jaką można ujrzeć na tym świecie.