Выбрать главу

— Valentine! — Okrzyki wznosiły się wyżej i wyżej. — Valentine! Lord Valentine!

Valentine obserwował swego imiennika równie uważnie, jak godzinę temu inskrypcje na kamiennych blokach Łuku Marzeń. Koronal wyglądał imponująco, trzeba mu to było przyznać. Był mężczyzną więcej niż średniego wzrostu, krzepkim, o szerokich barach. Miał ciemnooliwkową cerę, czarne, opadające na uszy włosy i ciemną, okalającą twarz brodę.

Przejeżdżając wśród wiwatów Lord Valentine przyjmował je łaskawie i, wyciągając szeroko ramiona, zwracał się z ledwo zauważalnym ukłonem to ku jednej, to ku drugiej stronie drogi. Rydwan przemknął szybko obok miejsca, w którym stali żonglerzy, ale kiedy był tuż obok, Koronal zwrócił twarz ku nim. Przez jedną pełną napięcia chwilę spojrzenia Valentine'a i Lorda Valentine'a zatopiły się w sobie. Zdawało się, że dzielącą ich przestrzeń przeskoczyła porażająca iskra. Uśmiech Koronala olśniewał, blask ciemnych włosów oślepiał i nawet od ceremonialnych szat biła moc i pewność siebie. Valentine zamarł w obliczu magii królewskiej potęgi. Zrozumiał lęki Shanamira, lęki wszystkich ludzi, spowodowane tak niezwykłą obecnością ich władcy. Lord Valentine jest tylko człowiekiem, to prawda, musi opróżniać pęcherz i napełniać kiszki jak zwykły śmiertelnik, kiedy był niemowlęciem, brudził pieluchy, a kiedy się zestarzeje, będzie mówił od rzeczy i zapadał w drzemkę w połowie zdania i tak dalej, i tak dalej, a jednak to on przebywał w świętych miejscach, mieszkał na Górze Zamkowej, był prawdziwym synem Pani Wyspy Snu i tytularnym synem Pontifexa Tyeverasa, tak jak poprzednio jego brat, nieżyjący już Voriax; to na jego barki przeznaczenie złożyło odpowiedzialność za rządy nad całym olbrzymim światem i zamieszkującymi go istotami. Taki tryb życia, pomyślał Valentine, potrafi zmienić każdego, oddzielić go od społeczeństwa i otoczyć nimbem tajemniczości. Tak, odczuł wielkość tamtego i swoją nicość.

Rydwan przejechał, a razem z nim minęła podniosła chwila. Lord Valentine znikał w oddali, nieprzerwanie skłaniając głowę, czarując uśmiechem coraz to nowe tłumy, ale Valentine nie doświadczał już na sobie jego uroku; wprost przeciwnie, czuł się dziwnie zbrukany i oszukany, choć sam nie wiedział dlaczego.

— Szybko! — warknął Zalzan Kavol. — Musimy przedostać się na stadion.

Wbrew ich poprzednim obawom nie okazało się to trudne. Wszyscy mieszkańcy Pidruid, z wyjątkiem złożonych chorobą i uwięzionych, stali wzdłuż trasy przejazdu. Boczne ulice były puste, toteż w niecały kwadrans żonglerzy znaleźli się już przy zabudowaniach portowych, a w następne dziesięć minut przy stadionie nad zatoką. Już i tu zaczynały napływać tłumy. Na nabrzeżu, tuż obok stadionu, tłoczyły się te same co w mieście tysiące pragnących jeszcze raz, choćby w przelocie, ujrzeć przybywającego Koronala.

Skandarzy parli klinem, brutalnie wdzierając się w ciżbę, a Valentine, Sleet, Carabella i Shanamir deptali im po piętach. Występującym kazano stawić się w pobliżu areny, na tyłach stadionu, na wielkiej otwartej przestrzeni tuż nad wodą, gdzie już setki ubranych w kostiumy, rozgorączkowanych artystów przepychały się we wszystkich kierunkach, aby zająć jak najlepsze miejsca. Byli wśród nich olbrzymi gladiatorzy Kwilla, przy których nawet Skandarzy wyglądali słabowicie, i akrobaci wspinający się niecierpliwie jedni drugim na ramiona, i zupełnie nagi zespół baletowy, i trzy orkiestry, strojące dziwne, obce instrumenty w jeszcze dziwniejszy dysonans, i treserzy zwierząt, ciągnący uwiązane na sznurach przedziwne zwierzęta wodne, nieprawdopodobnie wielkie i dzikie, i potwory wszelkiego rodzaju, mężczyzna ważący pół tony, kobieta trzymetrowej wysokości, chuda jak tyczka, dwugłowy Vroon, Liimeni, którzy byli trojaczkami połączonymi pępowiną okropnego szarawego ciała od talii do talii i do jeszcze jednej talii, ktoś, kto miał twarz ostrą jak brzytwa, a przed sobą dźwigał brzuch niby wielką dynię, i tylu innych, że Valentine'owi kręciło się w głowie od mnogości obrazów, dźwięków i zapachów tego niesamowitego zgromadzenia.

Rozgorączkowani porządkowi, przepasani urzędowymi szarfami, miotali się wokół, usiłując uformować jednolitą kolumnę. Zresztą pewien porządek marszu już wprowadzono. Zalzan Kavol rzucił w stronę porządkowego parę słów i otrzymał w zamian numer, który oznaczał miejsce jego trupy w szeregu. Ale znalezienie tego miejsca należało już do nich, a to nie było łatwe, ponieważ wszyscy wciąż się przemieszczali i gonienie za nimi było jak chwytanie uciekających fal.

W końcu żonglerzy znaleźli swoje stanowisko gdzieś daleko w tyle i wcisnęli się między grupę akrobatów a jedną z orkiestr. Zaraz potem ustał wszelki ruch i godzinami trzeba było stać w jednym miejscu. Podczas przeciągającego się oczekiwania służba, nie pobierając zapłaty, roznosiła nadziane na szpikulce mięso i pucharki zielonego albo złocistego wina, niewiele to jednak pomogło. Powietrze było ciężkie i duszne, a wyziewy tak wielu stłoczonych ciał, o tak różnej przemianie materii, przyprawiały Valentine'a o mdłości. Za godzinę, pomyślał, będę żonglował przed Koronalem. Czy to możliwe? Stojąca tuż obok Carabella, zwykle pełna energii, beztroska i roześmiana, wyszeptała teraz:

— Oby bogowie oszczędzili nam czegoś takiego w przyszłości.

Wreszcie daleko, przy bramie, dało się wyczuć pewne poruszenie i jak za odkręceniem kurka popłynął na stadion pierwszy strumień aktorów. Valentine wspiął się na palce, ale i tak niewiele zobaczył. Upłynęła jeszcze jedna godzina, zanim coś drgnęło na końcu kolejki, tam gdzie stali, i niedługo potem ruszyli do przodu, nie zatrzymując się już aż do bramy.

Z głębi stadionu dobiegały dźwięki muzyki, ryki zwierząt, śmiech, brawa. Orkiestra, która poprzedzała grupę Zalzana Kavola, była już gotowa. Dwudziestu grajków z trzech odmiennych ras niosło przed sobą nieznane Valentine'owi fantazyjne instrumenty — zwoje błyszczących mosiężnych rur, dziwne zakrzywione bębenki, małe pięcioczłonowe piszczałki i temu podobne rzeczy, a choć wszystkie sprawiały wrażenie niezmiernie delikatnych, to kiedy orkiestra zaintonowała melodię, narobiły niezgorszego hałasu. Kiedy ostatni z muzykantów przekraczał szeroką dwuskrzydłową bramę, żonglerom zagrodził drogę rozgorączkowany majordomus.

— Zalzan Karol i jego trupa! — zawołał. — Jesteśmy — potwierdził Zalzan Kavol.

— Macie tu czekać na sygnał. Dopiero wtedy wolno wam ruszyć za muzykantami, dokoła stadionu z lewa na prawo. Zaczynacie występy po minięciu zielonej flagi z emblematem Koronala. Dochodzicie do jego namiotu, przystajecie, składacie głęboki ukłon, a po ukłonie macie sześćdziesiąt sekund na swoje przedstawienie. Potem ruszacie dalej, a gdy znajdziecie się znów przy bramie, niezwłocznie opuszczacie arenę. Płacimy za bramą. Czy wszystko jasne?

— Jak najbardziej — odpowiedział Zalzan Karol.

Skandar odwrócił się do swoich żonglerów. Aż do tego momentu był nieodmiennie szorstki i gburowaty, ale teraz pokazał swoje drugie oblicze. Wyciągnął troje ramion ku braciom i serdecznie uścisnął ich dłonie, a na jego ponurej zazwyczaj twarzy pojawiło się coś, co przypominało miły uśmiech. Czwartym ramieniem objął Sleeta, potem Carabellę, a w końcu przyciągnął do siebie Valentine'a, tak delikatnie, jak tylko potrafił.