Выбрать главу

— Jesteś bardzo pojętny i masz szansę zostać mistrzem. Przyjęliśmy cię z konieczności, ale teraz cieszę się, że jesteś z nami.

— Dziękuję — odparł poważnie Valentine.

— Żonglerzy! — wrzasnął majordomus. Zalzan Karol zwrócił się do całej grupy:

— Nie każdego dnia żonglujemy przed Potęgą Majipooru. Niech to będzie nasz najwspanialszy występ. — Skinął głową i grupa ruszyła przez potężną bramę.

Sleet i Carabella szli na przedzie, żonglując pięcioma nożami na różne sposoby. Za nimi w pewnej odległości szedł Valentine i z przejęciem podrzucał trzy maczugi. Jeszcze dalej sześciu Skandarów, którzy w pełni wykorzystywali możliwości swoich dwudziestu czterech ramion, wypełniając powietrze niewiarygodną ilością latających przedmiotów. Na końcu szedł Shanamir i choć nie żonglował, jego obecność podkreślała udział ludzi w tym przedstawieniu.

Carabella, niezwykle ożywiona, nie potrafiąc zachować spokoju, co chwila podskakiwała, trzaskała obcasami, klaskała w dłonie, słowem, szalała, a dynamiczny, błyskotliwy Sleet dopasowywał się do niej i w pewnym momencie wywinął nawet niewiarygodnego kozła — a łagodne powietrze Majipooru, przy słabej grawitacji, przyszło mu w sukurs i zatrzymało noże w locie na niezbędny ułamek sekundy.

Maszerowali wokół stadionu w rytm przeraźliwych pisków, pohukiwań i bębnienia idącej przed nimi orkiestry. Nieprzebrana ciżba widzów, znużona ciągłymi popisami, ledwo reagowała na ich widok. Nieważne — żonglerzy żonglowali dla sztuki, nie dla jakichś tam majaczących w oddali spoconych twarzy.

Valentine obmyślił wczoraj i w tajemnicy przed innymi wypróbował kilka fantazyjnych ozdobników urozmaicających jego występ. W takim urozmaiceniu kryło się co prawda ryzyko, a królewskie przedstawienie nie było na to odpowiednim miejscem, ale z drugiej strony właśnie na takim przedstawieniu każdy aktor powinien dać z siebie wszystko.

A więc chwycił dwie maczugi w prawą rękę i wyrzucił je wysoko; usłyszał ostrzegawcze warknięcie zaskoczonego Zalzana Kavola, lecz nie miał czasu, by się tym przejmować, bo maczugi spadały już w dół, wyrzucił jedną z lewej ręki między tamte, tyle że dwa razy wyżej, spadające chwycił po jednej w każdą rękę, wyrzucił jedną z prawej w powietrze, schwycił tę wyrzuconą na podwójną wysokość i spokojnie, choć z wielką ulgą powrócił do rutyny swych rzutów.

Orkiestry, akrobaci, treserzy zwierząt, żonglerzy przed nim, żonglerzy za nim, tysiące obojętnych twarzy, przystrojone wstęgami podcienia dla wielmożów — tak, widział to wszystko, ale nie był tego świadomy. Rzut, rzut, rzut i chwyt, rzut i chwyt, rzut i chwyt i dalej, i dalej lak długo, aż kątem oka dostrzegł lśniące draperie, którymi ozdobiono ściany królewskiego namiotu. Odwrócił twarz w tę stronę. Chwila była trudna, ponieważ musiał pilnować lotu maczug, a jednocześnie wypatrywać Lorda Valentine'a. Kiedy go dostrzegł pośrodku królewskiego namiotu, zaczął się modlić o następny wstrząs, o kolejny przepływ energii, o jeszcze jedno krótkie zatopienie się w oczach tamtego. Rzucał maczugi automatycznie, ze zwykłą precyzją, każda wznosiła się na właściwą wysokość i każda spadała łukiem na właściwe miejsce pomiędzy czterema palcami a kciukiem, a on szukał oczami twarzy Koronala. Ale nie, tym razem nie poczuł nic, żadnego przepływu energii, ponieważ władca był roztargniony, w ogóle nie spojrzał na żonglerów, patrzył gdzieś przed siebie, może na innych artystów, może na obnażone kły dzikich zwierząt, może na gołe pośladki baletnic, może w próżnię. Valentine wytrwał w hołdzie, odliczając pełne sześćdziesiąt sekund i wreszcie, pod koniec tej minuty, chyba Koronal prześliznął się po nim wzrokiem Carabella i Sleet już zbliżali się do wyjścia. Valentine ruszył za nimi. Spojrzał za siebie, na Skandarów, i uśmiechnął się do nich serdecznie. Skandarzy maszerowali pod roztańczonym sklepieniem z toporów, płonących pochodni, sierpów, młotów, kawałków owoców, dodając przedmiot po przedmiocie do wirującego nad nimi panoptikum. Valentine przyłączył się na chwilę do ich gry, po czym powrócił do samotnego marszu.

Naprzód, w stronę bramy i przez bramę. Trzymał maczugi w objęciach i wracał do zewnętrznego świata. Tracąc z oczu Koronala odczuł zawód, znużenie, pustkę, tak jakby Lord Valentine nie tylko nie obdarzył go swoją energią, lecz pozbawił własnej, a po ułudzie rozświetlającej wszystko wokół emanacji pozostała próżnia. No, a poza tym przedstawienie było skończone, minął moment chwały Valentine'a, moment, którego nawet nikt nie zauważył.

A jednak. Zalzan Kavol spojrzał na niego poirytowany.

— Kto nauczył cię rzucania dwiema maczugami? — Były to pierwsze słowa, jakie padły, kiedy trupa znalazła się poza bramą.

— Nikt — odparł Valentine. — Sam to wymyśliłem. — A gdybyś upuścił maczugi?

— Ale nie upuściłem.

— To nie było właściwe miejsce na takie sztuczki — mruknął pod nosem Skandar, dodał jednak: — Muszę jednak przyznać, że dobrze się spisałeś.

Do Skandara zbliżył się następny majordomus i wręczył mu sakiewkę. Skandar wysypał jej zawartość na dwie zewnętrzne dłonie i szybko przeliczył. Poupychał monety po kieszeniach, ale po jednej rzucił każdemu z braci, po jednej Sleetowi i Carabelli, a po krótkim namyśle mniejszymi obdarował również Valentine'a i Shanamira.

Valentine zobaczył, że oni dwaj otrzymali po pół korony, wszyscy inni natomiast — po całej. Nieważne. Pieniądze nie miały większego znaczenia, przynajmniej tak długo, jak długo parę koron pobrzękiwało w jego sakiewce. Premia, choć niewielka, i tak przyszła nieoczekiwanie. Mógł ją spokojnie wydać wieczorem na mocne wino i aromatyczną rybę.

Długie popołudnie zbliżało się ku końcowi. Podnosząca się znad morza mgła sprowadzała nad Pidruid wczesny zmierzch. Na stadionie nadal było głośno. Biedny Koronal, pomyślał Valentine, będzie tam pewnie siedział do późna.

Carabella chwyciła go za rękę.

— Chodź już! — szepnęła niecierpliwie. — Skończyliśmy robotę. Teraz zaczynamy świętować.

Rozdział 9

Skoczyła w tłum, a Valentine, oszołomiony nieco tą propozycją, ruszył za nią dopiero po chwili. Trzy maczugi, uwiązane u pasa, obijały mu się o uda. Już myślał, że zgubił Carabellę, ale mignęła z przodu. Podskakiwała, oglądała się za siebie, śmiała się i nieustannie go przyzywała. Valentine zrównał się z nią przy wielkich, szerokich schodach prowadzących w dół, do zatoki. W pobliżu portu cumowały barki załadowane stosami cienkich okrąglaków ułożonych w zawiłe wzory i mimo że dopiero się ściemniało kilka z nich płonęło już zimnym zielonym światłem, prawie wcale przy tym nie dymiąc.

W ciągu dnia całe miasto zamieniło się w jeden wielki plac zabaw. Karnawałowe budy wyrosły jak grzyby po deszczu, aktorzy w dziwacznych kostiumach paradowali dumnie wzdłuż wybrzeża, ze wszystkich stron dobiegała muzyka i śmiechy, wszystkim udzielało się gorączkowe podniecenie. Wraz z nastaniem ciemności zapłonęły nowe ogniska i zatoka zamieniła się w morze kolorowych świateł, a ze wschodniej strony miasta słychać już było pierwsze odgłosy sztucznych ogni. W niebo wzbiła się olśniewająco jasna rakieta, rozprysła się i opadła deszczem iskier na najwyższe dachy Pidruid.

Carabellę ogarnęło szaleństwo, a jakaś jego cząstka udzieliła się również Valentine'owi. Trzymając się za ręce pędzili oboje na oślep przez miasto, od straganu do straganu, szastając wszędzie pieniędzmi. W wielu budach zainstalowano gry zręcznościowe i można tam było zbić kulą kukiełkę albo przewrócić jakąś chwiejną konstrukcję. Carabella, wykorzystując swe żonglerskie zdolności, wygrywała wszystko, na co tylko przyszła jej ochota, a Valentine, choć mniej zręczny, również zbierał niezłe żniwo nagród. W niektórych budach zwycięska para wygrywała kubki pełne wina, kawałki pieczonego mięsa, ale w innych wciskano im brzydkie pluszowe zwierzaki albo proporczyki z godłem Koronala; takie nagrody porzucali byle gdzie. Objedli się, opili i w miarę, jak upływał wieczór, byli coraz bardziej rozgorączkowani i szaleni.