— Naszym zdaniem — zabiera głos Kimon — to może być wspaniała szansa. Niedługo pewnie będziemy mieli dzieci. Tam bylibyśmy w stanie zapewnić im od razu wysoki status. To przecież zupełnie nowy świat — nie ma granic, jak daleko można zajść, nikogo, kto stałby ci na drodze. Na początku może być trochę przepychanek przy rozmieszczaniu mieszkańców, ale na pewno szybko idzie się w górę. Poza tym mielibyśmy pewność, że kiedy nasze dzieci dorosną do małżeństwa, nie będą musiały mieszkać we wspólnym dormitorium, tylko bez żadnego czekania dostaną własną mieszkalnię, może nawet zanim będą mieć własne dzieci. Dlatego, chociaż nie mamy ochoty rozstawać się z przyjaciółmi i ze wszystkim tutaj, to jeżeli zostaniemy wylosowani, będziemy gotowi się przenieść.
Nie posiadając się z zachwytu, Freya Kurtz przytakuje:
— Tak, to prawda.
Proces rozmiękczania trwa. Kolejny etap przynosi opis sposobu, w jaki wyłoni się przesiedleńców, których łączna liczba ma wynosić trzy tysiące ośmiuset siedemdziesięciu ośmiu — nie więcej niż dwustu z każdego miasta, a więc trzydziestu z każdego wspólnego dormitorium. Grupa objęta poborem składać się będzie z bezdzietnych małżeństw między dwunastym a siedemnastym rokiem życia. Aktualna ciąża nie będzie liczona jako dziecko. Sam pobór przeprowadzi się drogą losowania.
W końcu ogłaszają nazwiska wybranych. Głos z ekranu pogodnie obwieszcza:
— Z Chicago, z dormitorium na 735 piętrze wylosowano następujące szczęśliwe pary. Niech bóg obdarzy ich płodnością na nowej drodze życia: Brock, Aylaward i Alison; Feuermann, Sterling i Natasza; Holston, Memnon i Aurea…
Oderwą ją od macierzy. Od wszystkich wspomnień i uczuć, które dają jej tożsamość. Aurea jest przerażona przesiedleniem.
Nie podda się wyborowi.
— Memnonie, odwołaj się! Zrób coś, natychmiast! Napiera na świecącą ścianę dormitorium. Memnon rzuca jej puste spojrzenie. Powiedział już przecież, że nic nie można zrobić, a teraz musi iść do pracy. Wychodzi z dormitorium.
Aurea idzie za nim na korytarz. Poranna bieganina już się zaczęła i zewsząd wylewają się mieszkańcy 735 poziomu Chicago. Aurea szlocha. Przechodnie odwracają od niej oczy. Prawie wszyscy to znajomi, wśród których upłynęło całe jej dotychczasowe życie. Szarpie męża za rękę.
— Nie zostawiaj mnie tak! — szepcze chrapliwie. — Nie możemy pozwolić, żeby wypędzili nas z naszego miastowca!
— Takie jest prawo, Aureo, a ludzie, którzy go nie przestrzegają, kończą w zsuwni. Tego właśnie chcesz? Skończyć jako paliwo dla generatorów?
— Nie pójdę! Memnonie, mieszkałam tu całe życie! Ja…
— Mówisz jak nonszalantka — przerywa Memnon, zniżając głos.
Wciąga żonę z powrotem do dormitorium. Patrząc w górę, Aurea widzi tylko jego przepastne i ciemne nozdrza.
— Weź pigułkę. Czemu nie pójdziesz porozmawiać z piętrowym pocieszycielem? Uspokój się i spróbuj z tym pogodzić.
— Chcę, żebyś się odwołał.
— Nie można się odwołać.
— Ja się nie wyprowadzę.
Memnon chwyta ją za ramiona.
— Pomyśl logicznie, Aureo. Wszystkie miastowce są w zasadzie takie same. Niektórzy z naszych przyjaciół też tam będą. Poznamy nowych ludzi. Będziemy…
— Nie.
— Nie mamy żadnej alternatywy — mówi dalej Memnon. — Oprócz kasacji.
— Wolę już, żeby wrzucili mnie do zsuwni!
Po raz pierwszy, odkąd są małżeństwem, Aurea widzi, jak mąż patrzy na nią z pogardą. Memnon nie może ścierpieć jej braku rozsądku.
— Nie gadaj bzdur — mówi. — Łyknij pigułkę, spotkaj się z pocieszycielem i wszystko sobie przemyśl. Muszę już iść.
Ponownie wychodzi. Tym razem Aurea już za nim nie wybiega. Osuwa się na podłogę, czując na nagiej skórze chłodny dotyk sztucznego tworzywa. Pozostali współlokatorzy taktownie ją ignorują. Przed oczami stają jej obrazy z przeszłości: sala szkolna, jej pierwszy kochanek, rodzice i rodzeństwo; płyną przez pokój, wywołując potoki słonej wilgoci. Aurea przyciska kciuki do oczu. Nie pozwoli się wyrzucić. Stopniowo uspokaja się. Mam własne kontakty, mówi do siebie. Skoro Memnon nic nie zrobi, będę działać za nas dwoje. Zastanawia się, czy kiedykolwiek przebaczy mu jego oczywisty oportunizm. Jego tchórzostwo. Ona się nie podda. Pojedzie odwiedzić wuja.
Zrzuca poranne okrycie i wkłada szary i skromny dziewczęcy płaszczyk. Z kasetki hormonalnej wybiera globulkę, dzięki której będzie wydzielać zapach budzący w mężczyznach opiekuńczość. Wygląda słodko: poważna i dziewicza. Gdyby nie dojrzałe ciało, można by dać jej najwyżej dziesięć, jedenaście lat.
Szybociąg zabiera ją na 975 piętro, do samego serca Louisville.
Wszystko tu jest ze stali i szklanej gąbki. Przestronne, tchnące dostojeństwem korytarze. Nie ma tu tłumów mieszkańców; widywane z rzadka ludzkie postacie wydają się w tym miejscu czymś niestosownym i zbędnym, w przeciwieństwie do bezgłośnych automatów, które prześlizgują się, wypełniając czyjeś nieodgadnione polecenia. Siedziba administratorów boskich planów, zaprojektowana, by wzbudzać lęk i zniewalać; mana, dostępna tylko klasie rządzącej. Jak tu wygodnie. Jak czysto. Wypełnia ją poczucie samowystarczalności tego miejsca. Gdyby oderwać dolne dziewięćdziesiąt procent budowli, Louisville poszybowałoby pogodnie na własną orbitę, dalej opływając we wszystko.
Aurea zatrzymuje się przed błyszczącymi drzwiami, inkrustowanymi przypominającymi morę, falistymi pasami jasnego metalu. Ukryte czujniki poddają ją kontroli, pytają o cel wizyty, oceniają, by ostatecznie skierować do poczekalni. Po pewnym czasie brat jej matki zgadza się ją przyjąć.
Gabinet jest prawie tak duży jak rodzinna mieszkalnia. Administrator siedzi za szerokim, wielobocznym biurkiem, z którego wystaje szereg migoczących ekranów monitorów. Jest ubrany w oficjalny strój urzędnika wysokiej rangi — luźno opadającą szarą tunikę z promieniującymi podczerwienią epoletami. Lekka fala ciepła dochodzi aż do miejsca, gdzie stoi Aurea. Jej wuj jest pełen uprzejmej rezerwy. Jego przystojna twarz ma modną barwę polerowanej miedzi.
— Sporo miesięcy upłynęło od naszego ostatniego spotkania, prawda, Aureo? — wita siostrzenicę, nie umiejąc pozbyć się protekcjonalnego uśmiechu. — Jak się miewasz?
— Dobrze, wujku Lewisie.
— A twój mąż?
— Świetnie.
— Dorobiliście się jakichś pociech? Aurea wybucha:
— Wujku Lewisie, zostaliśmy wylosowani do zasiedlenia nowego miastowca!
Przylepiony uśmieszek ani na chwilę nie schodzi z twarzy zarządcy.
— To wspaniale! Szczęść boże, zaczniecie nowe życie od razu na samym szczycie!
— Nie chcę się przeprowadzać. Pomóż nam się jakoś od tego wykręcić, wszystko jedno jak.
Na chwiejnych nogach rzuca się w jego stronę, cała we łzach, jak przerażone dziecko. Pole siłowe zatrzymuje ją dwa metry od zewnętrznej krawędzi biurka. Uderzenie o niewidzialną przeszkodę boleśnie rozpłaszcza jej piersi. Dziewczyna odwraca głowę i rani się w policzek. Pada na kolana, piszcząc z bólu.
Wuj podchodzi i stawia ją na nogi. Tłumaczy, że musi być dzielna i spełnić powinność, jaką ma wobec boga. Z początku jest opanowany i miły, lecz gdy Aurea zaczyna protestować, jego głos robi się zimny, na granicy irytacji. Niespodziewanie dziewczyna zaczyna czuć się niegodna nawet jego uwagi. Zarządca przypomina jej o obowiązkach wobec społeczności. Delikatnie napomyka, że na tych, co uparcie burzą porządek społeczny, czeka zsuwnia. Po chwili znów się uśmiecha, patrząc lodowato błękitnymi oczami prosto w jej oczy, aby je w końcu pochłonąć. Jeszcze raz powtarza Aurei, że musi być dzielna i pogodzić się z przesiedleniem. Dziewczyna wychodzi, powłócząc nogami. Czuje się zhańbiona przez własną słabość.