Dillon budzi się w południe. Elektra lojalnie leży przy nim. Dzieciaki, z wyjątkiem gaworzącego w kojcu niemowlaka, już dawno są w szkole. Artyści i estradowcy trzymają się własnego porządku dnia. Żona całuje go w usta. Kaskada płomiennych włosów opada mu na twarz. Czuje, jak jej ręka wędruje w dół i ściska go w kroczu. Opuszki palców dziewczyny pieszczą go swawolnie.
— Kocha — wyśpiewuje Elektra — nie kocha? Kocha? Nie kocha?
— Ty średniowieczna wiedźmo.
— Jesteś taki ładny, jak śpisz, Dillonie. Te długie włosy. Gładka skóra. Prawie jak dziewczyna. Budzisz we mnie Safonę.
— Serio? — Dillon śmieje się i chowa genitalia między szczupłymi udami. Zaciska nogi.
— To załatw mnie! — uwypukla dłonie na piersi tak, by imitowały kobiecy biust. — No już, masz okazję. Ładuj się na pokład i popracuj językiem.
— Głupek. Przestań!
— Uważam, że byłaby ze mnie bardzo ładna dziewczyna.
— Biodra masz do niczego — mówi Elektra i rozkłada jego ściśnięte nogi.
Wyskakuje penis, już na wpół stwardniały. Elektra delikatnie poklepuje go dwoma palcami, aż staje się całkiem sztywny. Ale nie będą się teraz kochać. Dillon rzadko pozwala sobie na to o tej porze dnia, przed czekającym go występem. Poza tym i tak nastrój jest niewłaściwy — za bardzo żartobliwy i lekki. Elektra zeskakuje z platformy sypialnej i kopnięciem w pedał wypuszcza z niej powietrze, mimo iż mąż jeszcze tam leży. Nagły syk. Dillon jest w aseksualnym, psotnym nastroju. Patrzy, jak żona krokiem walca rusza w kierunku spłukiwacza. Jaką ma ładną dupcię, myśli. Taką białą i krągłą. Cudowna, głęboka szczelina. Powabne dołeczki. Zakrada się za nią i schyla, podszczypując bliższy pośladek, ostrożnie, żeby nie został ślad. Wchodzą razem pod spłukiwacz. Niemowlę zaczyna kwilić. Dillon spogląda przez ramię.
— Szczęść boże, szczęść boże, szczęść boże! — podśpiewuje, zaczynając basem, a kończąc falsetem.
Jakie fajne jest życie, myśli. Jak szczęśliwie można żyć. Wciągając na siebie ubranie, Elektra pyta:
— Chcesz dymka?
Piersi osłoniła prześwitującą przepaską. Różane sutki wyglądają jak małe, ślepe oczka. Dillon jest zadowolony, że przestała już karmić; zgoda, cała ta biologia jest strasznie wzruszająca, ale plamki niebieskawo-białego mleka na wszystkim wkurzały go. Niewątpliwie nastawienie godne wykorzenienia. Jak może tak wybrzydzać? Elektra bardzo lubiła karmić. Nadal daje dziecku od czasu do czasu trochę possać, tłumacząc, że to dla jego przyjemności, ale przecież wyschnięty cycek nie jest dla dziecka specjalną atrakcją, dlatego Dillon domyśla się, że chodzi tu o coś innego. Rozgląda się za ubraniem.
— Będziesz dziś malować? — pyta żonę.
— Wieczorem, jak będziesz na koncercie.
— Nie przepracowujesz się ostatnio.
— Nie czuję, jak załapują korzenie.
To jej specjalne powiedzenie. Aby uprawiać swoją sztukę, Elektra musi czuć się złączona korzeniami z Ziemią. Nici wyrastające z samego jądra planety przenikają jej ciało, wpełzają w srom, wślizgują się przez otworki w sutkach, by w końcu szarpnąć nią. Wtedy świat się porusza, a z jej płonącego, rozdętego ciała wyrywają się obrazy. Tak przynajmniej twierdzi, a Dillon nigdy nie kwestionuje słów bratniej artystycznej duszy, zwłaszcza gdy chodzi o jego własną żonę. Podziwia jej twórczość. Małżeństwo z muzyczką z kosmokapeli byłoby wariactwem, chociaż kiedy miał jedenaście lat, chodziło mu to po głowie. Dzielić życie z kometoharfistką. Gdyby to wtedy zrobił, byłby już wdowcem. Precz do zsuwni, precz do zsuwni! Ale z niej była zepsuta nonszalantka. I na dodatek pociągnęła za sobą takiego świetnego inkantatora, Peregruna ConneIly. To mogłem być ja. Mogłem być ja. Nie żeńcie się z kimś z własnej branży, chłopcy; unikniecie niebłogosławiennej zawiści.
— No fumar? — pyta Elektra. Ostatnimi czasy studiuje języki obce. — Por que?
— Wieczorem mam koncert. Nie mogę tak wcześnie, to wysysa galaktyczne soki.
— A ja mogę?
— Nie ma sprawy.
Elektra bierze dymek, zręcznie podważając wieczko sztyletowatym paznokciem wskazującego palca. Jej twarz szybko się rumieni, a źrenice rozszerzają. To jedna z jej cudownych zalet: tak łatwo się podnieca. Wypuszcza mgiełkę oparu na dziecko, które rechocze, podczas gdy pole ochronne kojca buczy, rozpaczliwie próbując oczyścić atmosferę wokół bobasa.
— Grazie mille, mama! — mówi Elektra, jakby naśladowała brzuchomówcę. — E molto bellol E delicioso! Was fur schones We-tter! Quella gioia!
Tańczy po całym pokoju, wyśpiewując urywane zdania w obcych językach, po czym ze śmiechem przewraca się na platformę sypialną. Sukienka z falbankami unosi się; Dillon patrzy na lśniące kasztanowo włosy łonowe i kusi go, żeby wskoczyć na nią mimo wcześniejszych postanowień. W końcu jednak odzyskuje zimną krew i poprzestaje na posłaniu jej całusa. Jakby świadoma biegu jego myśli, Elektra skromnie zwiera uda i okrywa się. Dillon włącza ekran, wybierając kanał z abstrakcjami; ściana eksploduje lawiną deseni.
— Kocham cię — mówi Dillon do żony. — Dostanę coś do jedzenia?
Elektra przynosi mu śniadanie. Potem wychodzi, komunikując, że na to popołudnie ma umówioną wizytę u błogosławiennego. W gruncie rzeczy Dillon cieszy się, że zostaje sam: w tej chwili jej witalność tylko by mu przeszkadzała. Musi wprowadzić się w nastrój odpowiedni do koncertu, a to wymaga paru wyrzeczeń. Po wyjściu żony programuje terminal na drgania pogłosowe. Kiedy parada rezonujących tonów maszeruje mu już pod czaszką, z łatwością wpada w odpowiedni stan ducha. Niemowlę jest cały czas pod niezawodną opieką ochronnego kojca. Dillon bez obawy zostawia je samo, kiedy o czwartej po południu wyjeżdża do Rzymu, aby przygotować się do wieczornego występu.
Szybociąg przenosi go o sto sześćdziesiąt pięter bliżej nieba. Dillon wysiada w Rzymie. Zatłoczone korytarze, spięte fizjonomie. Tutejsi ludzie to przeważnie drobni biurokraci, eszelon miernych urzędasów, którym się nie powiodło; takich, co nigdy nie byli w Louisville, chyba tylko, żeby dostarczyć raport. Są za tępi nawet na Chicago, Szanghaj albo Edynburg. Będą tkwić w swoim szarym, porządnym mieście, zastygli w świętym marazmie, odwalając mechaniczną robotę, którą każdy komputer zrobiłby czterdzieści razy lepiej. Dillon kosmicznie żałuje każdego, kto nie jest artystą, ale Rzymian żal mu chyba najbardziej. Dlatego, że są niczym. Nie umieją zrobić użytku ani z rozumu, ani z ciała. Okaleczone dusze, chodzące zera — już lepiej skończyć w zsuwni. Podczas gdy snuje te rozważania, stojąc na zewnątrz barierki szybociągu, jakiś Rzymianin wpada prosto na niego. Ma około czterdziestki i ani śladu myśli w oczach. Żywy truposz. Załatany truposz.