Выбрать главу

0 dwa kroki i próbować od nowa. Chwilowa, niepewna równowaga raz po raz zanika. Jeszcze pięć lat temu kosmiczne zespoły miały tylko pięć instrumentów; zgranie i zespolenie większej ilości było po prostu zbyt trudne. Jak pojawienie się czwartego aktora w dramacie greckim: technicznie nierealne — tak przynajmniej musiał patrzeć na to Ajschylos. Teraz umieją już całkiem przyzwoicie koordynować grę sześciu instrumentów, a jeśli się bardzo starają — nawet siedmiu, przesyłając nadwyżkę napięcia do komputerowego łącza w Edynburgu. Jednak wciąż pocą się przy synchronizacji. Dillon macha wściekle lewą ręką, zachęcając falownika częstotliwości, by się przyłączył.

— Teraz, prędzej, wchodzisz, tak!

Tym razem im się udaje. Jest za dwadzieścia siódma. Wszystko gra.

— Rozegrajmy się — wyśpiewuje Nat. — Maestro, daj A, to się podstroimy.

Dillon garbi się i mocno ujmuje projektrony. Zwiększa napięcie i włącza funkcję sensoryczną; niespodziewanie gałki pod jego dłońmi przypominają mu w dotyku dołeczki w pośladkach Elektry. Dillon uśmiecha się na to doznanie. Twarde, sprężyste i chłodne. No to jazda! W jednym huczącym grzmocie światła i dźwięku daje im cały wszechświat. Aula faluje obrazami. Gwiazdy skaczą, zderzają się i łączą. Inkantator podkręca nagłośnienie i robi swój numer, potęgując, zwielokratniając i spiętrzając brzmienie, aż cały miastowiec drży w posadach. Kometoharfa wygrywa jazgotliwe, brzęczące pętle przyprawiających o zawrót głowy kontrapunktów, powoli przeobrażając konstelacje Dillona. Orbitalny nurek, trzymający się dotąd z tyłu, raptownie i niespodziewanie zanurza się w spektakl, kreśląc woltę na konsolach pozostałych muzyków w wejściu oscylującym na granicy spustoszenia, aż Dillon bije mu w duchu brawo. Spijacz grawitacji gładko wyciąga ton. Teraz wchodzi falownik częstotliwości, wystrzeliwując w górę swój własny snop światła, który dźwięczy i dymi nie dłużej niż pół minuty, póki jeździec spektralny nie schwyta go i nie zacznie swojej gonitwy. Teraz już cała siódemka improwizuje szaleńczo; każdy próbuje przyćmić resztę, strzelając przed siebie taką mnogością sygnałów, że na pewno widać je od Boshwash po Sansan.

— Tak trzymać! Niech tak zostanie! — wrzeszczy Nat. — Nie spieprzmy tego! Człowieku, nie spieprzmy tego!

Wychodzą z fazy i opadają w dół. Siadają bezczynnie, spoceni, z rozdygotanymi nerwami. Wycofanie się prawie rani — boleśnie odrywać się od takiego piękna. Ale Nat ma rację: nie mogą wypalić się, jeszcze zanim przyjdzie publiczność.

Przerwa na kolację, wprost na scenie. Nie jedzą zbyt dużo. Oczywiście zostawiają instrumenty włączone i nastrojone. Byłoby kretyństwem psuć synchronizację po tym, jak tyle się napracowali, by ją osiągnąć. Od czasu do czasu któryś ze spoczywających instrumentów rozbłyska samorzutnie, przekraczając próg napięcia, i strzela plamą światła lub dźwięczy piskliwie. Zagrałyby same, gdyby tylko im pozwolić — myśli Dillon. Mógłby być dziki odlot, gdyby tak włączyć wszystko i przysiąść z boku, patrząc, jak same się programują i dają koncert. Na pewno zobaczyłoby się całkiem nowe rzeczy. Umysł maszyny. Z drugiej strony, byłoby cholernie dołujące przekonać się o własnej zbyteczności. Jaki kruchy jest nasz prestiż. Dziś fetowani artyści, ale niech tylko sekret się wyda, a jutro przyjdzie nam pchać puszki ze śmieciami w Reykjaviku.

Na kwadrans przed siódmą zaczyna schodzić się publiczność. Raczej starszawy tłumek. Ponieważ to pierwszy koncert w Rzymie, bilety rozdawano według starszeństwa wieku wyłącznie pośród mieszkańców powyżej dwudziestu lat. Stojący na środku estrady Dillon nawet nie stara się ukryć lekceważenia dla tej szarej, jednolitej masy ludzkiej, sadowiącej się na swoich miejscach wokół niego. Czy muzyka do nich dotrze? Czy cokolwiek w ogóle może do nich dotrzeć? Czy raczej będą siedzieć biernie, nawet w połowie nie uczestnicząc w przedstawieniu? Marząc o tym, żeby mieć więcej dzieci? Ignorując trudzących się dla nich artystów? Po prostu zajmą dobre miejsca, nie wynosząc niczego z erupcji ogni nad ich głowami. Rzucamy wam wszechświat, a wy nawet nie łapiecie. To dlatego, że jesteście starzy? Ile taka pulchna, licząca trzydzieści wiosen wielokrotna matka jest w stanie odebrać z kosmicznego widowiska? Nie, to nie wiek. W bardziej wyrobionych kulturalnie miastach nie ma wśród publiczności problemu z odbiorem, wszystko jedno — starej czy młodej. Nie, to na pewno kwestia elementarnego podejścia do świata sztuki. Na dolnych piętrach smoluchy odpowiadają oczami, wnętrznościami — jajami. Są albo oczarowani kolorowymi światłami i szaloną muzyką, albo zbici z tropu i niechętni, lecz nigdy nie pozostają obojętni. Na górnych poziomach, gdzie robienie użytku z rozumu jest nie tylko dozwolone, ale i wskazane, widzowie rwą się do uczestnictwa, wiedząc, że im więcej sami wniosą, tym więcej dostaną w zamian. Czy nie o to właśnie chodzi w życiu — wydrzeć wszelkie zmysłowe doznania zewnętrznym bodźcom, które tłoczą się wokół? Co więcej można zrobić? Ale tutaj, na środkowych piętrach, wszystkie reakcje są przytępione. Chodzące zwłoki, dla których najważniejszą rzeczą jest być obecnym na sali, zabrać bilet komuś innemu, pokazać się. Samo przedstawienie się nie liczy. To tylko hałas i światło, jakieś zwariowane gnojki z San Francisco podgrywają dla wprawy. Już siedzą, wszyscy ci Rzymianie, niczego nie jarząc, od mózgu po jaja. Niezły żart: Rzymianie. Tak się składa, że prawdziwy Rzym był całkiem inny. To zbrodnia przeciwko historii, że akurat tak nazwali swoje miasto. Dillon gapi się na publikę. Celowo zbytnio wyostrza wzrok, aby uzyskać rozmazany obraz; nie chce patrzeć na te sflaczałe i poszarzałe twarze, w obawie by ich widok nie wpłynął źle na jego grę. Jest tutaj, aby dawać. Skoro oni nie potrafią brać — trudno. — Jedziemy do góry — mruczy Nat. — Gotów, Diii?

Pytanie! Unosi dłonie w geście wirtuoza i wali w projektrony. Stary czadowiec! Z wibrastaru wylatują z rykiem słońce i księżyc, gwiazdy i planety. W auli eksploduje cały mieniący się wszechświat. Dillon nie śmie nawet zerknąć na publiczność. Udało mu się ich rozkołysać? Dyszą ciężko i ślinią się, przygryzając wargi? Dalej! Jazda! Reszta muzyków, jakby wyczuwając, że przeżywa coś ekstra, pozwala mu na wprowadzającą solówkę. Furie przelatują pod czaszką. Trąca manipulatornię. Pluton! Saturn! Betelgeza! Deneb! Tu siedzą ludzie, którym całe życie upływa w zamknięciu wewnątrz jednej budowli; ofiaruj im gwiazdy w jednym przenikającym mózg pędzie. Kto powiedział, że nie wolno zacząć od punktu kulminacyjnego? Musi pożerać teraz mnóstwo energii; pewnie przygasły światła aż w Chicago. Co z tego? Czy Beethoven przejmował się poborem mocy? Masz tworzyć. Tworzyć. Sypnij gwiazdami. Niech skaczą i migoczą. Zaćmienie słońca — czemu nie? Niech jego korona trzaska i żarzy się. Roztańczymy księżyc. Trzeba podwyższyć ton: wspaniałe, majestatyczne stąpnięcie na pedał, które chwyta ich w sieć, wbijając w tyłki ostrze pięćdziesięciocyklowych wibracji. Pomoże im strawić kolację. Wytrząśnie zaśniedziałe gówno, zatykające ich kiszki. Dillon śmieje się. Szkoda, że nie może zobaczyć swojej twarzy: musi mieć demoniczny wyraz. Jak długo ma ciągnąć to solo? Dlaczego do niego nie dołączają? Zaraz się wypali. Nie dba o to, dla czegoś takiego warto zatracić się w instrumencie. I tylko ta nieśmiała, paranoiczna myśl, że celowo pozwalają mu wyczerpać się ponad miarę, chcąc, by zrobił sobie krzywdę. Przez resztę swoich dni siedziałby jak ślimak, mamrocząc jakieś bla-bla-bla. Nie ja! Dillon zwalnia wszystkie blokady. Fantastycznie! Nigdy przedtem nie robił czegoś takiego. To wściekłość na tych tępych Rzymian daje mu tyle natchnienia. Wszystko i tak zmarnuje się w ich otępieniu. Pieprzyć: Uczy się tylko to, co dzieje się z nim w środku, jego artystyczne spełnienie. Jeśli da radę poruszyć ich umysły, już będzie dobrze. Sam przeżywa ekstazę. Cały wszechświat drga wokół niego. Mocarna solówka. Tak musiał czuć się bóg, kiedy wziął się do pracy pierwszego dnia. Z głośników spadają igiełki tonów. Imponujące crescendo światłości i dźwięku. Dillon czuje płynącą przez niego wodospadem energię. Jest tak szczęśliwy ze swojego występu, że ma wzwód. Stając na palcach, odchyla się w fotelu, aby twarda wypukłość była bardziej widoczna przez ubranie. Czy ktoś kiedykolwiek zrobił coś podobnego? Odegrał solo na wibrastarze całą improwizowaną symfonię? Witaj, Bach! Cześć, Mick! Cześć, Wagner! Wystrzelcie głowy! Niech lecą! Dillon minął już punkt szczytowy i schodzi w dół. Zajmuje się subtelniejszą grą, nie polega już na czystej energii; obryzguje Jowisza złocistymi plamami, zmienia gwiazdy w kropy lodowej bieli, podkładając ciągnące się ostinata. Zmusza Saturna do trylu, dając sygnał reszcie zespołu. Kto kiedykolwiek słyszał, by zaczynać koncert od kadencji? Na szczęście pozostali muzycy odnajdują się w tym.