Выбрать главу

Czuje, że sięga już co najmniej dwudziestu pięter w obie strony. I wciąż się rozprzestrzenia. Rozgałęzienia jego umysłu docierają wszędzie. To się dopiero zaczyna. Cała jego istota miesza się i łączy z treścią miastowca. Z Almą, która kołysze się pod nim. Miednica trze o miednicę. Diłlon jest ledwo świadom jej obecności, kiedy Alma zaczyna cicho jęczeć z rozkoszy. Jest nią zaprzątnięty nie więcej niż jeden atom jego istoty. Reszta wędruje korytarzami miast Monady 116, zagląda do wszystkich pokoi. Fragment Dillona jest na górze w Bostonie, inna cząstka na dole w Londynie, jednocześnie całym sobą przebywa w Rzymie i Bombaju. Setki pokoi. Tysiące. Rój dwunożnych pszczół. Dillon jest pięćdziesiątką wrzeszczących dzieci, tłoczących się w trzech pokojach w Londynie. Jest dwojgiem podskakujących Bostończyków, odbywających właśnie swoją pięciotysięczną erotyczną sesję. Jest gorącokrwistym trzynastolatkiem, lunatykującym na 483 piętrze. Sześciorgiem młodych ludzi, wymieniających się partnerami w londyńskim dormitorium. Jego zmysły rozciągają się jeszcze szerzej, sięgając w dół do San Francisco, w górę do Nairobi. Im dalej się rozprzestrzenia, tym wszystko staje się łatwiejsze. Ul. Gigantyczny ul. Obejmuje Tokio. Chicago. Bierze w objęcia Pragę. Dotyka Szanghaju, Wiednia, Warszawy. Ociera się o Toledo. Paryż! Reykjavik! Louisyille! Louis-ville! W górę i w dół! Od podstaw po sam wierzchołek! Jest wszystkimi 881 tysiącami istnień na tysiącu poziomów. Jego dusza rozpostarła się na całą długość. Czaszka chce pęknąć. Przez ekran umysłu przesuwają się ruchome obrazy, sekwencje filmów o rzeczywistości; oleiste wstęgi dymu przywiewają twarze, oczy, palce, genitalia, uśmiechy, języki, łokcie, profile, dźwięki i kształty. Zazębiają się delikatnie, łączą i rozdzielają. Dillon jest naraz wszędzie i wszystkim. Szczęść boże! Pierwszy raz pojmuje naturę organizmu tak wrażliwego, jak społeczeństwo; dostrzega system kontroli i równowagi, ciche układy kompromisu, spajające wszystko w jedną całość. Całość, która jest cudownie piękna. Zgranie tego kolosalnego miasta miast jest jak zestrajanie się kosmokapeli: wszystko musi ze sobą współbrzmieć, każde ogniwo przynależeć do całości. Poeta z San Francisco jest częścią usmolonego palacza z Reykjaviku. Rozsadzany przez ambicję smarkacz z Szanghaju stanowi cząstkę pogodzonego z losem, przegranego Rzymianina. Ile z tego, zastanawia się Dillon, będzie pamiętać, gdy wróci na ziemię? Jego duch wiruje, odurzony narkotykiem z tysięcy dusz naraz.

Przeżycia erotyczne. Pod jego czaszką odbywa się sto tysięcy kopulacji. Rozwarte uda, uniesione pośladki, rozszerzone wargi. Traci dziewictwo, odbiera dziewictwo; oddaje się mężczyznom, kobietom, chłopcom i dziewczętom; dominuje i ulega; tryska rozkoszą, o włos mija go orgazm; triumfalnie się wbija, ze wstydem przeżywa brak erekcji; wpycha się, przyjmuje członki, czerpie i daje przyjemność, wzbrania się przed rozkoszą i opada tuż po niej.

Szybociąg umysłu unosi go w górę. Wyżej! 501,502,503,504, 505! 600! 700! 800! 900! Staje na lądowisku na dachu monady i wpatruje się w noc. Dokoła same wieże, 115,117,118, cała masa sąsiednich miastowców. Przedtem czasami zastanawiał się, jak żyje się w innych budowlach Chipitts. W tej chwili nic go to nie obchodzi. 116 kryje wystarczająco dużo cudów. Przeszło osiemset tysięcy krzyżujących się istnień. W San Francisco słyszał raz, jak jeden z przyjaciół przekonywał, że to źle zmieniać świat w taki sposób, upychać tysiące ludzi w jednej kolosalnej budowli, urządzając życie na wzór ula. Jak bardzo się mylił! Jak bardzo mylą się wszyscy ci krytykanci! Gdyby tylko mogli się zwielokrotnić i uzyskać właściwą perspektywę. Gdyby tylko popróbowali bogatej złożoności tej strzelistej egzystencji. Zjazd w dół! 480, 479, 476, 475! Miasto na mieście. Każde piętro kryje tysiące pudełek z niespodziankami czystej radości. Siemacie, jestem Dillon Chrimes, mogę pobyć z wami przez chwilę? I z wami? Wami? Tobą? Jesteście szczęśliwi? Nie? Dlaczego? A widzieliście ten wspaniały świat, w którym żyjecie? Co? Marzycie o większej mieszkalni? Chcielibyście podróżować? Nie podobają się wam wasze dzieci? Nudzi praca? Wypełnia was mgliste, nieokreślone zniechęcenie? Idioci. Zabierzcie się ze mną, latajcie od piętra do piętra, zobaczcie! Zachwyćcie się, pokochajcie.

— Naprawdę aż tak dobrze? — pyta Alina. — Oczy tak ci błyszczą.

— Nie do opisania — mamrocze Dillon, który w tym czasie buja na wysokościach i jednocześnie sunie w dół do rdzenia instalacyjnego, na poziomy poniżej Reykjayiku, by po chwili na powrót wzbić się do Louisville, przecinając naraz wszystkie punkty od podstawy po szczyt. Ocean skwierczących umysłów. Hałas prychających tożsamości. Ciekawe, ile czasu upłynęło. Narkotyk powinien działać pięć godzin. Fizycznie jest wciąż złączony z Al-mą, więc chyba nie jest na haju więcej niż dziesięć, piętnaście minut, choć nie można wykluczyć, że jednak dłużej. Rzeczy stają się teraz bardziej namacalne. Płynąc przez miastowiec dotyka ścian, podłóg, ekranów, twarzy i tkanin. Odlot chyba się kończy.

Nie. Bynajmniej. Nadal dryfuje w przestworzach. Wrażenie jednoczesności jeszcze potężnieje. Zalewa go fala doznań. Ludzie w ruchu, we śnie, gadający, tańczący i parzący się; schylają się, sięgają, czytają i jedzą. Jestem wami wszystkimi, a wy jesteście cząstkami mnie. Wyostrza zmysły na konkretne osobowości. Elektra… a tam Nat, spektralny jeździec… Mamelon Kluver… pozbawiony polotu socjokomputator nazwiskiem Charles Mattern… zarządca z Louisville… warszawski robol… Tu, tam, my, ja. Cała szczęśliwa monada.

Cudowne miejsce, kocham tu żyć. Ale czadowo… ooch!

Wróciwszy do rzeczywistości, Dillon widzi pogrążoną we śnie, ciemnowłosą kobietę, zwiniętą w rogu platformy sypialnej. Nie pamięta, jak ma na imię. Dotyka jej uda. Dziewczyna momentalnie się budzi, mrugając oczami.

— Cześć — mówi do Dillona. — Witaj z powrotem. Jak się nazywasz?

— Alma. Alma Clune. Masz bardzo zaczerwienione oczy.

Dillon potakująco kiwa głową. Czuje na sobie ciężar całego miastowca: pięćset pięter przygniata mu głowę, a czterysta dziewięćdziesiąt dziewięć napiera na niego od dołu. Miejsce, w którym ścierają się te dwie siły, jest gdzieś w okolicy trzustki. Jeżeli prędko stąd nie odejdzie, jego wewnętrzne organy pękną. Z zespolenia zostały tylko strzępy. W mózgu opadają bezładnie rozproszone serpentyny zrujnowanych wizji. Widzi jeszcze zamazane kolumny mrówek, wędrujące przed jego oczami z poziomu na poziom.