Выбрать главу

— Wy, szanghajczycy, to macie głowy — mówi, kiedy Jason wskakuje na nią i wbija się jednym brutalnym pchnięciem.

Po wszystkim wraca na 761 piętro. Mrocznymi korytarzami przemykają widmowe postacie: inni szanghajczycy także wracają z lunatykowania. Jason wchodzi do własnej mieszkalni o powierzchni czterdziestu pięciu metrów kwadratowych. To nie za wiele jak na kogoś z żoną i pięciorgiem dzieci, ale historyk nie narzeka. Szczęść boże, trzeba brać to, co dają: innym trafia się jeszcze mniej. Micaela śpi albo tylko udaje. Ma dwadzieścia trzy lata, długie nogi i śniadą cerę; jest wciąż atrakcyjna, mimo zmarszczek, które zaczynają pojawiać się na jej twarzy. Zbyt często robi niezadowolone miny. Leży na wpół odkryta, z połyskującymi czernią, długimi włosami, rozrzuconymi bezładnie wokół niej. Ma małe, za to perfekcyjnie kształtne piersi; Jason porównuje, jak wspaniale wyglądają przy wymionach tokijki Gretl. On i Micaela są małżeństwem od dziewięciu lat. Kiedyś, nim odkrył na dnie jej duszy zgrzytliwy osad zawziętej kłótliwości, bardzo ją kochał.

Micaela uśmiecha się i wierci przez sen, odgarniając sprzed oczu włosy. Wygląda jak kobieta, która właśnie doznała całkowitego seksualnego spełnienia. Jason nie umie rozpoznać, czy tego wieczoru, kiedy on był u Gretl, odwiedził ją jakiś lunatyk; oczywiście nie może spytać jej wprost. (Szukać śladów? Plam na platformie sypialnej? Lepkości na jej udach? Nie bądź dzikusem!) Podejrzewa, że nawet gdyby dziś nikt jej nie odwiedził, to i tak postarałaby się, by myślał, że było inaczej; a jeśli był u niej facet, który dał jej choćby skromniutką przyjemność, uśmiechałaby się przed Jasonem w sposób dający do zrozumienia, że była w objęciach samego Zeusa. Już on zna jej charakterek.

Dzieci wydają się spokojne. Ich najmłodsze ma dwa latka, a najstarsze osiem. Niedługo będą musieli pomyśleć o następnym. Piątka to przyzwoita ilość na jedną rodzinę, ale Jason rozumie swój obowiązek służenia życiu poprzez tworzenie nowego. Kto nie rośnie, umiera — ta prawda dotyczy nie tylko jednostek, ale i całych społeczeństw monad miejskich, konstelacji, kontynentów: całego świata. Bóg to życie, a życie to bóg.

Jason kładzie się obok żony.

Zasypia.

Śni mu się Micaela, skazana na zsuwnię za antyspołeczne zachowanie.

Do zsuwni z nią! Mamelon Kluver łączy się, by złożyć mu kondolencje.

— Biedny Jason — szepcze.

Jej blada skóra dotyka go i chłodzi. Ten jej piżmowy zapach, wytworny wygląd, spojrzenie, zdradzające całkowite panowanie nad sobą. Nie ma jeszcze siedemnastu lat — jak śmie być już tak władczo kompletna?

— Pomóż mi pozbyć się Siegmunda, a będziemy należeli do siebie — mówi Mamelon.

Jasne, zwodnicze oczy prowokują, by stał się jej marionetką.

— Jasonie — szepcze. — Jasonie, Jasonie, Jasonie.

Jej głos jest jak pieszczota. Mamelon dotyka ręką jego męskości. Jason budzi się roztrzęsiony, zlany potem i przerażony — w pół drogi do mokrej ekstazy. Siada i zaczyna przepowiadać jedną z oracji w intencji przebaczenia za nieczyste myśli. Szczęść boże — powtarza w duchu — szczęść boże, szczęść boże, szczęść boże. Wcale nie chciałem tego pomyśleć. To mój umysł. Mój potworny umysł, zerwany z łańcucha. Kończy ćwiczenie duchowe i kładzie się z powrotem. Zapada w sen, tym razem śniąc już mniej niebezpieczne sny.

Rano dzieciarnia pędzi jak szalona do szkoły, a Jason przygotowuje się do wyjścia do swego gabinetu. Micaela odzywa się zaskakująco:

— Czy to nie zastanawiające, że ty jeździsz do pracy sześćset pięter w dół, a taki Siegmund Kluver wjeżdża na samą górę Louisville?

— Co, na boga, chcesz przez to powiedzieć?

— Dla mnie to trochę symboliczne.

— Dęta symbolika. Siegmund pracuje w administracji miastowca i jeździ tam, gdzie są administratorzy. Moja działka to historia i zjeżdżam na dół, tam gdzie mogę ją badać. Więc w czym rzecz?

— Nie chciałbyś pewnego dnia przenieść się do Louisville?

— Nie.

— Czemu ty nie masz za grosz ambicji?

— Naprawdę uważasz, że życie tutaj jest aż tak godne pożałowania? — pyta Jason, trzymając nerwy na uwięzi.

— Dlaczego Siegmund mógł zajść tak wysoko, mając zaledwie czternaście czy piętnaście lat, a ty ze swoimi dwudziestoma sześcioma tkwisz tutaj i dalej przekładasz swoje materiały?

— Siegmund jest ambitny — odpowiada pogodnie Jason — a ja jestem tylko marnym oportunistą. Wcale temu nie przeczę. Pewnie mam coś w genach. Siegmund wysila się i wszystko mu się udaje. Jednak większość ludzi żyje inaczej. Wysiłek sterylizuje, Micaelo. Wysiłek jest prymitywny. Szczęść boże, co ci się nie podoba w mojej karierze? Co ci się nie podoba w Szanghaju?

— Piętro niżej i mieszkalibyśmy w…

— … Chicago — dopowiada Jason — wiem. Ale nie mieszkamy. Mogę już iść do pracy?

Wychodzi. Zastanawia się, czy nie powinien wysłać jej na wizytę do pocieszyciela, aby skorygował stosunek jego żony do rzeczywistości. Ostatnimi czasy jej próg akceptacji niepomyślnych zdarzeń alarmująco się obniżył, a poziom oczekiwań równie niepokojąco podniósł. Jason dobrze wie, że takie sprawy najlepiej załatwiać od ręki, zanim wymkną się spod kontroli, prowadząc prosto do antyspołecznych zachowań, za które czeka zsuwnia. Niewykluczone, że Micaela będzie musiała iść do inżynierów moralnych. Na razie jednak Jason rezygnuje z zamiaru powiadomienia pocieszyciela. Po prostu, tłumaczy sobie pobożnie, nie podoba mi się pomysł, by ktokolwiek miał manipulować umysłem mojej żony, ale wewnętrzny głos podpowiada kpiąco, że tak naprawdę nie podejmuje żadnych kroków, bo w głębi duszy chętnie zobaczyłby, jak postępowanie Micaeli robi się na tyle aspołeczne, że skazują ją na zsuwnię.

Wchodzi do szybociągu i programuje jazdę na 185 piętro. Szybociąg rusza do Pittsburgha. Wolny od inercji, Jason sunie w dół mijając miasta Monady 116. Przejeżdża przez Chicago i Edynburg, mija Nairobi i Kolombo.

Zjeżdżając coraz niżej, wyczuwa otaczającą go, dającą poczucie bezpieczeństwa, masywność budowli. Monada to jego świat. Nigdy w życiu nie był na zewnątrz miastowca. Po co miałby wychodzić? Tu ma rodzinę, przyjaciół — tu upływa całe jego życie. Jego miastowiec ma dosyć teatrów, stadionów, szkół, szpitali i świątyń. Dzięki terminalowi danych Jason ma dostęp do każdego dzieła sztuki, które uznano za błogosławienne i godne obcowania. Żadna ze znanych mu osób też nigdy nie opuściła budowli, z wyjątkiem ludzi wylosowanych parę miesięcy temu, którzy zasiedlą nowo otwartą Monadę 158, a ci, rzecz oczywista, już nigdy nie wrócą. Krążą plotki, że administratorzy miastowca czasami podróżują służbowo do innych wież, ale Jason nie jest przekonany, czy to prawda; nie widzi powodów, dla których takie podróże miałyby być konieczne czy potrzebne. Czyż nie mają systemów natychmiastowej komunikacji między wieżami, zdolnych przesyłać wszystkie niezbędne informacje?

Co za doskonały układ; jako historyk, posiadający przywilej studiowania kronik przedmonadalnego świata, wie lepiej niż większość ludzi, jak bardzo jest perfekcyjny. Jason zna i rozumie przeraźliwy chaos przeszłości, napawające przerażeniem swobody, niosące ukrytą konieczność dokonywania wyboru. Niepewność. Zamęt. Brak koncepcji. Nieokreśloność realiów.

Dojeżdża na 185 piętro i idzie śpiącymi jeszcze korytarzami Pittsburga do swego gabinetu. Skromna, ale ukochana pracownia. Połyskujące ściany. Nad biurkiem wilgotne malowidło ścienne. Niezbędne ekrany i terminale.

Na blacie leży pięć błyszczących sześcianików, z których każdy zawiera wiedzę równą pojemności kilku bibliotek. Quevedo już od dwóch lat studiuje ich zawartość. Tematem jego pracy jest Monada miejska jako przykład ewolucji społecznej: stałe wartości duchowe warunkowane strukturą społeczeństwa. Stara się wykazać, że przejście do społeczności monadalnej spowodowało fundamentalną przemianę ludzkiego ducha, przynajmniej ducha zachodniej cywilizacji. Orientalizacja całego Zachodu sprawiła, że ludzie dawniej agresywni zaakceptowali ograniczenia nowego środowiska. Bardziej ugodowy i elastyczny sposób reagowania na wydarzenia, odejście od starej, ekspansjonistycznej i indywidualistycznej filozofii, z jej terytorialnymi ambicjami, mentalnością konkwistadorów i pionierskim pojmowaniem życia, w stronę ekspansji społecznej, zorientowanej na uporządkowany i nieograniczony przyrost ludzkości. Bez wątpienia — rodzaj ewolucji psychologicznej, polegającej na przestawieniu się na dobrowolną aprobatę życia na wzór ula. Ustrój, który pozbył się malkontentów wiele pokoleń temu. My, co nie skończyliśmy w zsuwni, umiemy godzić się z rzeczami nieuchronnymi. Tak, właśnie tak. Jason wierzy, iż podjął bardzo ważny temat. Kiedy zaprezentował go Micaeli, od razu go zgasiła: