— Chcesz powiedzieć, że będziesz pisać całą książkę o tym, że ludzie żyjący w różnych miastach różnią się? Że ci z miastowców myślą inaczej od dzikusów z dżungli? Też mi uczony. Mogę dowieść prawdziwości twojej tezy w sześciu zdaniach.
Mniej więcej tyle samo entuzjazmu wzbudziło to zagadnienie, gdy Jason przedstawił je na zebraniu pracowników naukowych, ale ostatecznie udało mu się to przepchnąć. W dotychczasowych badaniach wykorzystywał metodę polegającą na osobistym wtapianiu się w obrazy z przeszłości, przeobrażeniu, na ile to możliwe, w członka przedmonadalnej społeczności. Dzięki temu ma nadzieję uzyskać kluczową paralaksę, perspektywiczny punkt widzenia własnego społeczeństwa, niezbędny, kiedy zacznie pisać swoją rozprawę. Spodziewa się zacząć już za dwa, trzy lata.
Przegląda ostatnią notatkę, wybiera kostkę i wkłada ją do otworu odtwarzania. Ekran rozjaśnia się.
Gdy materializują się sceny ze starożytnego świata, spływa na niego dziwna ekstaza. Pochyla się nisko nad mikrofonem do wprowadzania danych i zaczyna dyktować. Gorączkowo radosny, oszalały, Jason Quevedo notuje swoje uwagi o tym, jak to kiedyś bywało.
Ulice i domy. Poziomy świat. Mieszkalnie-schroniska pojedynczych rodzin: mój dom — moja twierdza. Niebywałe! Troje ludzi, zajmujących powierzchnię około tysiąca metrów kwadratowych. Jezdnie-pojęcie, które trudno nam dziś zrozumieć. Jak podłogi korytarzy, ciągnące się hen przed siebie. Pojazdy osobowe. Dokąd oni wszyscy jadą ? Po co tak szybko ? Nie lepiej zostać w domu? Zderzenie! Krew. Głowa przebijająca szkło. Znowu wypadek! Uderzenie z tyłu. Ciemna, łatwopalna ciecz rozlewa się po drodze. Środek dnia, wiosna, duże miasto. Scena uliczna. Co to za miasto? Chicago, Nowy Jork, Stambuł, Kair. Ludzie przemieszczający się NA OTWARTEJ PRZESTRZENI. Brukowane ulice. Część dla pieszych, część dla pojazdów. Brud. Odczyt ruchu na skrzyżowaniu: 10 tysięcy pieszych tylko w jednym sektorze, pasie długim na osiemdziesiąt i szerokim na osiem metrów. Czy to prawdziwa liczba? Sprawdzić. Łokieć przy łokciu. I nasz świat miałby się wydać komuś przeludniony? Przynajmniej nie wpadamy na siebie, jak ci tutaj. Umiemy zachować dystans w ramach ogólnej struktury życia w monadzie. Pojazdy gnają przed siebie środkiem ulicy. Stary dobry chaos. Główne zajęcie: kupowanie towarów. Prywatna konsumpcja. Kostka HAb8 pokazuje wektor wewnętrzny sklepu. Wymiana pieniędzy na towary. To akurat nie różni się tak bardzo, z wyjątkiem przypadkowego charakteru transakcji. Naprawdę potrzebne im to, co kupują? Gdzie oni to wszystko TRZYMAJĄ?
Ten sześcian nie pokazał mu nic nowego. Jason wielokrotnie oglądał podobne obrazki z życia miasta, jednak za każdym razem czuje nie malejącą fascynację. Cały spięty i ociekający potem, wytęża mózg, próbując zrozumieć świat, w którym ludzie mieszkali tam, gdzie chcieli, podróżowali pieszo lub w pojazdach na wolnej przestrzeni; bez planowania, ładu i umiaru. Musi zmusić wyobraźnię do podwójnego wysiłku: najpierw musi zobaczyć ten miniony świat od wewnątrz, jak gdyby był jego mieszkańcem, a potem postarać się spojrzeć na społeczeństwo miastowca oczami przybysza, rzuconego tu z dwudziestego wieku. Ogrom zadania napawa go przerażeniem. Wyobraża sobie mniej więcej, co sądziłby o Monadzie 116 zacofaniec ze starożytnego świata: powiedziałby, że to piekło, gdzie ludzie wiodą szkaradnie ciasny i brutalny żywot, a każda cywilizowana filozofia jest postawiona na głowie; gdzie zachęca się do koszmarnego, niepohamowanego rozrodu, służąc jakiejś nieprawdopodobnej idei boskości, nieustannie spragnionej nowych wyznawców; gdzie sprzeciw jest bezlitośnie tłumiony, a odszczepieńcy ostatecznie niszczeni. Jason zna nawet odpowiednie zwroty, jakimi posłużyłby się wykształcony liberał z takiego, powiedzmy, 1958 roku. Jednak brakuje mu wewnętrznego przekonania. Próbuje spojrzeć na swój świat jak na koszmarne miejsce, ale nie potrafi. Dla niego miastowiec nie ma w sobie nic z piekła. Jason jest racjonalistą i wie, dlaczego społeczeństwo horyzontalne musiało przekształcić się w wertykalne, a eliminacja wszystkich tych, którzy nie mogą albo nie chcą wrosnąć w nową społeczną tkankę — najlepiej nim jeszcze będą zdolni się rozmnożyć — stała się koniecznością. Jak można pozwolić wichrzycielom na pozostawanie w obrębie tak zwartej, tak intymnej i starannie zrównoważonej struktury, jaką jest miastowiec? Jason zdaje sobie sprawę, iż prawdopodobnie przez parę wieków wrzucania nonszalantów do zsuwni dobór naturalny doprowadził do powstania istoty ludzkiej nowego rodzaju. Czy miano homo urbmonensis nie byłoby dobre dla tego przystosowanego, w pełni ładowolonego i łagodnego nowego człowieka? Właśnie takie Jason pragnie dogłębnie zbadać, pisząc swoją książkę jak trudno, niemożliwie trudno, jest pojąć je z punktu widzenia mieszkańca archaicznego świata!
Quevedo sili się, by zrozumieć całą tę wrzawę wokół przeludnienia, podnoszoną przez starożytnych. Powyciągał z archiwum dziesiątki rozpraw skierowanych przeciwko nie kontrolowanemu masowemu rozmnażaniu — nasyconych złością polemik napisanych w czasach, gdy świat zamieszkiwały niecałe cztery miliardy. Jasne, że ludzie mogliby szybko zadławić całą planetę, gdyby jak dawniej rozprzestrzeniali się horyzontalnie, ale dlaczego w tamtych czasach aż tak bardzo zamartwiano się o przyszłość? Tak łatwo można było przewidzieć korzyści i uroki rozbudowy pionowej!
Nie. W tym właśnie rzecz, że nie — mówi do siebie zmartwiony. Niczego takiego nie przewidzieli. Woleli debatować nad kontrolą urodzin, nawet jeśli zaszłaby taka konieczność — przy pomocy odgórnego, narzuconego przez rządy, prawodawstwa. Jason wzdryga się.
— Nie rozumiecie — pyta swoje kostki — że tylko totalitarny reżim mógłby wprowadzić takie ograniczenia? Twierdzicie, że to my stworzyliśmy społeczeństwo represyjne, ale do jakiej cywilizacji doszlibyście wy, gdyby nie powstały monady?
W odpowiedzi słyszy głos starożytnego:
— Wolałbym już zaryzykować kontrolę urodzin, dając w zamian absolutną wolność w każdej innej sferze. Wy przyjęliście wolność rozmnażania się za cenę wszystkich innych swobód. Nie widzicie, że…?
— To ty nie widzisz — wyrywa się Jason. — Robiąc użytek z boskiego daru płodności, społeczeństwo rozwija się. Znaleźliśmy sposób, by zapewnić miejsce wszystkim ludziom na Ziemi i utrzymać populację dziesięć, dwadzieścia razy większą niż ta, którą wyobrażaliście sobie jako nieprzekraczalne maksimum. Wydaje ci się, że jesteśmy autorytarni i zlikwidowaliśmy swobody, ale co powiesz na miliardy istnień, którym w waszym ustroju nie było nigdy dane się narodzić? Czy to nie najradykalniejsze ograniczenie wolności — zabronić ludziom istnienia?