Nie. Podnosi ramiona. W blasku ogniska widać obrys kukurydzianych kolb. Kobieta wrzuca je do ognia: dwa krótkie rozbłyski i znikają, pożarte. Mieszkańcy osady wydają z siebie potężny ryk, a muzykanci wtórują im kakofonią jazgotliwych tonów. Wyczerpana naguska odtacza się na chwiejnych nogach od ognia, upada z łoskotem na lewe biodro i nie próbując nawet się podnieść zaczyna łkać. Kapłani i kapłanki odchodzą sztywno i uroczyście, rozpływając się w ciemnościach. Pozostali wieśniacy zwyczajnie rozchodzą się, zostawiając na placu jedynie skuloną kobiecą postać. Zbliża się do niej jakiś mężczyzna, wysoki i brodaty; Michael pamięta, że widział go przedtem w samym środku tłumu katujących ją dręczycieli. Brodacz podnosi ją i z czułością tuli do siebie. Całuje jej podrapaną pierś. Delikatnie przeciąga dłonią po brzuchu, jakby chcąc się upewnić, że dziecku nic się nie stało. Kobieta mocno przywiera do niego. Brodaty mówi coś miękko; do uszu Michaela dolatują obco brzmiące słowa. Kobieta wyjąkuje odpowiedź głosem drżącym od szoku. Nie zwracając uwagi na ciężar, mężczyzna ostrożnie niesie ją na rękach do jednego z domów po drugiej stronie placu. Wszystko pogrąża się w ciszy. Tylko ognisko dopala się, rozpadając z suchym trzaskiem na drobne kupki. Kiedy po dłuższej chwili nikt nie zakłóca spokoju osady, oszołomiony, zbity z tropu Michael odrywa się od okna i rzuca na swoją stertę koców. Cicho. Ciemno. W głowie wirują mu poszczególne sceny przedziwnej ceremonii. Trzęsie się i drży — prawie na granicy t płaczu. W końcu zapada w sen.
Budzi go przyniesienie śniadania. Patrzy na tacę dobre parę minut, zanim zmusza się, by wstać. Wszystkie mięśnie protestują, sztywne i bolące po wczorajszym marszu. Zaciskając pięści, kuśtyka do okna: po ognisku została tylko kupa popiołu, a wieśniacy krzątają się jak gdyby nigdy nic, zajęci porannymi pracami; maszyny rolnicze już wyjechały w pole. Michael pochlapuje wodą twarz i wydala odchody. Następnie odruchowo rozgląda się za spłukiwaczem; nie znajdując go, zaczyna zastanawiać się, jak uda mu się wytrzymać w skorupie brudu, który zdążył zakrzepnąć na jego skórze. Dopiero teraz uświadamia sobie, jak głęboko zakorzenione jest w nim przyzwyczajenie, by każdy dzień rozpoczynać od naddźwiękowego prysznica. Nie pozostaje mu nic innego, jak zająć się tacą, na której znajduje sok i chleb, oraz owoce i wino. Wystarczy. Nie skończył jeszcze jeść, gdy drzwi celi uchylają się, wpuszczając do środka kobietę. Jest ubrana w zwyczajny, skąpy strój osadnika. Michael wyczuwa instynktownie, że to ktoś znaczny; jej oczy płoną wyrazistym, chłodnym blaskiem autorytetu i powagi. Przybyła ma bystrą, inteligentną twarz. Wygląda na jakieś trzydzieści lat. Szczupłe i gibkie ciało — sprężyste mięśnie, długie kończyny i drobne piersi — jak u większości wieśniaczek. W pewnym stopniu przypomina mu Micaelę, choć jej włosy są kasztanowe i krótko przycięte, a nie czarne i długie. O lewe udo opiera się zawieszona na rzemieniu broń.
— Okryj się — mówi do niego władczym głosem. — Twoja golizna nie jest tu mile widziana. Włóż ubranie, potem porozmawiamy.
Mówi językiem monad! Ma dziwny, obcy akcent, skraca wyrazy, jak gdyby jej lśniące, ostre zęby przycinały końcówkę każdego wypowiadanego przez nią słowa. Samogłoski są wymawiane niewyraźnie i nieczysto, ale to bez wątpienia mowa jego ojczystego miastowca. Co za ulga. Nareszcie będzie mógł się porozumieć.
Pospiesznie nakłada ubranie. Kobieta obserwuje go z kamienną twarzą. Twarda sztuka, bez dwu zdań.
— W monadach nie przywiązujemy zbyt dużej wagi do zakrywania ciała. Żyjemy, jak to nazywamy, w kulturze doby post-prywatnej. Nie wiedziałem, że…
— Teraz jesteś tu, a nie w monadzie.
— Oczywiście. Przepraszam, że obraziłem cię przez nieznajomość waszych zwyczajów.
Jest już całkowicie ubrany. Odnosi wrażenie, że trochę zmiękła, możliwe, że po jego przeprosinach, a może po prostu dlatego, że przestał świecić golizną. Zrobiwszy kilka kroków w głąb celi, kobieta odzywa się:
— Już dawno nie mieliśmy tu żadnego miejskiego szpiega.
— Nie jestem szpiegiem. Zimny, niedowierzający uśmiech.
— Naprawdę? To co tutaj robisz?
— Nie miałem zamiaru wchodzić na terytorium waszego osiedla. Po prostu przechodziłem tędy w drodze na wschód, nad morze.
— Czyżby? — jak gdyby usłyszała, że wybrał się piechotą na Plutona. — I podróżujesz sam?
— Tak.
— A kiedyż to zaczęła się ta cudowna wyprawa?
— Wczoraj, bardzo wcześnie rano — odpowiada Michael. — Mieszkam w Monadzie 116. Jestem konserwatorem komputerowym, jeśli coś ci to mówi. Nagle poczułem, że nie wytrzymam dłużej w środku i muszę zobaczyć, jaki jest świat na zewnątrz, więc załatwiłem sobie przepustkę i wyśliznąłem się cichaczem jeszcze przed świtem. Zacząłem iść, wszedłem na wasze pola, potem chyba zauważyły mnie automaty rolnicze i zostałem zatrzymany i przywieziony tutaj. Nie było nikogo, kto znałby mój język, więc nie mogłem wytłumaczyć, kim…
— Co chcesz zyskać, szpiegując nas? Michael wzrusza ramionami.
— Mówiłem ci — powtarza zmęczonym głosem. — Nie jestem szpiegiem.
— Miastowi nie wychodzą, ot tak, ze swoich budowli. Przez wiele lat miałam z wami do czynienia i znam wasz sposób myślenia.
Jej oczy są teraz na jednym poziomie z jego. Zimne, bardzo zimne.
— Po pięciu minutach na zewnątrz byłbyś sparaliżowany ze strachu — mówi z przekonaniem. — To jasne, że zostałeś przeszkolony do tego zadania, inaczej nie byłbyś przy zdrowych zmysłach po całym dniu na powietrzu. Nie rozumiem tylko, po co cię przysłali. Wy macie swój świat, a my swój; pełna zgodność interesów, nikt nikomu nie wchodzi w paradę: nie ma potrzeby szpiegować.
— Właśnie — przytakuje Michael. — I dlatego nie mogę być szpiegiem.
Łapie się na tym, że ta wieśniaczka pociąga go mimo swego wrogiego nastawienia. Jej znajomość rzeczy i pewność siebie wywierają na nim wrażenie. Gdyby tylko uśmiechnęła się, byłaby naprawdę ładna.
— Co mam zrobić, żebyś mi uwierzyła? — ciągnie dalej. — Naprawdę chciałem tylko zobaczyć zewnętrzny świat. Spędziłem w miastowcu całe życie. Nigdy nie czułem zapachu świeżego powietrza ani słońca piekącego skórę. Między mną a niebem mieszkały tysiące ludzi. Odkryłem, że tak naprawdę nie jestem dobrze przystosowany do tamtego społeczeństwa, więc wyszedłem. Nikogo nie szpieguję. Chcę tylko podróżować, a przede wszystkim — zobaczyć morze. Widziałaś je kiedyś? Nie? Marzę o tym, żeby przejść się wzdłuż brzegu, poczuć pod stopami mokry piasek, usłyszeć, jak przewalają się fale…
Żarliwość w jego głosie dała jej chyba do myślenia. Już trochę mniej szorstko pyta go, wzruszając ramionami:
— Jak się nazywasz?
— Michael Statler.
— Wiek?
— Dwadzieścia trzy lata.
— Moglibyśmy odstawić cię na pokład najbliższej gondoli dostawczej razem z ładunkiem grzybów. Za pół godziny byłbyś z powrotem w monadzie.
— Proszę — mówi łagodnie Michael — nie róbcie tego. Po prostu pozwólcie mi iść dalej na wschód. Nie mogę tak od razu wrócić.
— Chcesz powiedzieć, że nie zebrałeś jeszcze dość informacji?
— Mówiłem już, że nie… — urywa, zdając sobie sprawę, że osadniczka tylko się z nim drażni.
— Zgoda. Załóżmy, że nie jesteś szpiclem. Może tylko wariatem.
Po raz pierwszy uśmiecha się. Osunąwszy się po ścianie, siada po turecku na podłodze, twarzą do Michaela.