— Więc co myślisz o naszej osadzie, Statler? — pyta tonem swobodnej, towarzyskiej pogawędki.
— Nie wiem nawet, jak miałbym zacząć odpowiadać na to pytanie.
— Jacy jesteśmy, według ciebie? Prości? Skomplikowani? Przerażający? Źli? Niezwykli?
— Inni — sili się na odpowiedź Michael.
— Inni w porównaniu z ludźmi z miastowca, czy w ogóle i po prostu: inni?
— Nie jestem pewien, czy widzę jakąś różnicę. Tu jest zupełnie jak na innej planecie. Ja… ja… Tak w ogóle, jak masz na imię?
— Artha.
— Arthur? U nas to imię męskie.
— A-R-T-H-A.
— Ach, Artha. Jakie dziwne imię. Piękne. Zaplata ciasno palce.
— Żyjecie tak blisko ziemi, Artha. Dla mnie to zupełnie jak z bajki. Te wasze domki. Plac. Chodzicie sobie swobodnie po otwartej przestrzeni. Na słońcu. Palicie ogniska. Żadnej góry i dołu. Ta historia wczoraj wieczorem, z muzyką i kobietą w ciąży. Co to właściwie było?
— Taniec nienarodzenia?
— Więc to było to? Jakiś… — nie chce mu przejść przez gardło — obrządek na cześć bezpłodności?
— Mający zapewnić dobre plony — poprawia go Artha. — Żeby uprawy były zdrowe i żeby rodziło się mało dzieci. Sam rozumiesz, mamy tu własne prawa dotyczące rozmnażania.
— Więc ta kobieta, którą wszyscy bili, zaszła w ciążę niezgodnie z prawem, czy tak?
— Ależ skąd — parska śmiechem Artha. — Dziecko Milchy będzie jak najbardziej legalne.
— No to dlaczego… tak się nad nią znęcali? Przecież mogła je stracić.
— W tej chwili w osadzie mamy jedenaście ciężarnych kobiet — tłumaczy mu Artha. — Któraś musiała to zrobić. Było losowanie i Milcha przegrała. Albo wygrała, bo to nie jest kara, tylko religijna powinność, Statler. Była celebrantką, świętym kozłem ofiarnym; była… była… nie umiem tego nazwać w waszym języku. Jej cierpienie przyniosło pomyślność i zdrowie całej osadzie. Sprawiło, że nasze kobiety nie urodzą żadnych niechcianych dzieci; tym samym zachowamy doskonałą równowagę. Wiem: to bolesne przeżycie. Trzeba znieść wstyd, paradując nago przed wszystkimi. Ale któraś kobieta musi wziąć na siebie ten ciężar. Poza tym, to wielki zaszczyt. Milcha już nigdy nie będzie musiała robić tego drugi raz, za to do końca życia zachowa pewne przywileje. No i oczywiście, każdy z nas jest jej wdzięczny, że wzięła na siebie wszystkie razy. To nas ochroni przez cały przyszły rok.
— Ochroni?
— Przed gniewem bogów.
— Ach tak, bogów… — powtarza Michael cicho, łykając ostatni wyraz i próbując zrozumieć, co on znaczy.
— Dlaczego nie chcecie mieć dzieci? — pyta po chwili.
— Myślisz, że jesteśmy sami na świecie? — odpowiada Artha z nagłym ogniem w oczach. — Jedyne, co mamy, to ta osada; działka ziemi, którą nam przydzielono. Musimy wytwarzać żywność dla siebie i dla miastowców, czyż nie tak? Jaki byłby wasz los, gdybyśmy tak po prostu mnożyli się i mnożyli? Nasza wioska rozrosłaby się, zajmując ponad połowę pól uprawnych, a plony z pozostałych terenów rolniczych ledwo starczałyby na zaspokojenie naszych własnych potrzeb. Dla was nie zostałoby nic. Dzieciom potrzeba domów, a domy zajmują powierzchnię. Jak można uprawiać ziemię, na której stoi pełno domów? Dlatego trzeba wyznaczać pewne granice.
— Przecież osiedle wcale nie musiałoby wchodzić na pola. Moglibyście rozbudowywać się do góry, tak jak my, zwiększając liczbę ludności nawet dziesięciokrotnie i nie zajmując przy tym ani piędzi ziemi więcej. Zgadzam się, że potrzebowalibyście więcej żywności i zostałoby mniej na dostawy dla nas, ale przecież…
— Zupełnie nic nie rozumiesz — przerywa mu Artha. — Mamy przekształcić nasze osiedle w miastowiec? Żyjecie po swojemu, a my po swojemu. Nasz styl życia każe nam mieszkać wśród żyznych pól i trwać przy malej liczbie ludności. Czemuż to mielibyśmy upodobnić się do was? Szczycimy się, że nie jesteśmy wami. Jeśli już mielibyśmy się rozprzestrzeniać, to tylko horyzontalnie. Z czasem całą ziemię pokryłaby martwa skorupa brukowanych dróg i ulic, zupełnie jak dawniej. Nie. Jesteśmy ponad takimi rzeczami. Sami wyznaczamy sobie granice, żyjemy po swojemu, we własnym rytmie, i jesteśmy szczęśliwi. Oby ten porządek trwał wiecznie. Czy to takie złe? Bo my myślimy, że to ludzie z monad są źli, właśnie dlatego, że nie stosują kontroli urodzin; wprost przeciwnie: zachęcają do rozmnażania.
— Nie musimy kontrolować urodzin — wyjaśnia jej Michael. — Zostało matematycznie dowiedzione, że jeszcze nawet nie zaczęliśmy wyczerpywać wszystkich zasobów planety. Żyjąc w pionowych miastach, monadach, możemy pozwolić sobie na podwojenie, nawet na potrojenie liczby ludności, a i tak będzie dość miejsca dla wszystkich. Bez wkraczania na tereny rolnicze. Co parę lat buduje się nowy miastowiec i zapasy jedzenia jakoś się nie zmniejszają; rytm waszego życia też się nie zmienia, a…
— Wierzysz, że tak będzie zawsze?
— Cóż, może nie zawsze — ustępuje Michael — ale na pewno długo. Przy obecnym tempie rozwoju upłynie przynajmniej pięćset lat, nim poczujemy, że robi się tłok.
— I co wtedy?
— Do tego czasu wymyślą jakieś rozwiązanie. Artha potrząsa wściekle głową.
— Nie! Nie! Jak możesz mówić coś takiego? Płodzić i płodzić bez opamiętania, a przyszłość niech się martwi, co dalej…
— Posłuchaj — mówi Michael. — Rozmawiałem o tym z moim szwagrem, który jest historykiem, specjalistą od dwudziestego wieku. W tamtych czasach istniało przekonanie, że kiedy liczba ludności świata przekroczy pięć, sześć miliardów, to wszyscy zaczną głodować. Trąbiło się o kryzysie demograficznym i tak dalej. Potem przyszła katastrofa, a jeszcze później zaprowadzono nowy porządek i stanęły pierwsze monady; zakazano horyzontalnego użytkowania ziemi w starym stylu i wiesz, co? Okazało się, że jest miejsce dla dziesięciu miliardów. Potem dla dwudziestu, dla pięćdziesięciu, aż doszliśmy do siedemdziesięciu pięciu. Wystarczyły wyższe miastowce, efektywniejsza gospodarka żywnościowa i większe skupienie ludności na terenach nie nadających się pod uprawę. Za kogo się mamy, by twierdzić, że przyszłe pokolenia poradzą sobie z rosnącą populacją gorzej niż my; że nie znajdą sposobu, aby pomieścić pięćset, kto wie, może nawet tysiąc miliardów? W dwudziestym wieku nie znalazłabyś nikogo, kto by uznał za prawdopodobne, że na Ziemi może żyć tyle ludzi, ile żyje dzisiaj. Więc po co na zapas martwić się czymś, co niekoniecznie musi być dla przyszłości jakimkolwiek problemem; ograniczać dzieło boskie niebłogosławienną kontrolą urodzin, grzeszyć przeciwko życiu, nie mając żadnej pewności, że…
— Ha! — prycha Artha. — Nigdy nas nie zrozumiecie. Ani, jak sądzę, my was.
Wstaje i idzie dużymi krokami w stronę drzwi.
— Ostatnie pytanie — zwraca się do Michaela. — Jeżeli życie w monadach to naprawdę taki wspaniały pomysł, czemu czmychnąłeś stamtąd, żeby włóczyć się po naszych polach?
Nie czekając na odpowiedź, wychodzi. Trzaśniecie drzwi; Michael podchodzi do nich i przekonuje się, że są zamknięte na klucz. Znów jest sam. I nadal jest więźniem.
Długi, bezbarwny dzień. Nikt do niego nie zagląda, z wyjątkiem dziewczyny z obiadem, która tylko wchodzi i wychodzi. Smród w celi daje mu się we znaki, a brak spłukiwacza robi się wręcz nie do zniesienia. Michael ma wrażenie, że od zaskorupiałego, żrącego brudu zaczyna gnić mu skóra. Wyciągając szyję, aby zobaczyć ile tylko się da przez wąskie okno, przygląda się życiu w osadzie. Automaty rolnicze odjeżdżają i przyjeżdżają. Krzepcy wieśniacy ładują worki z produktami spożywczymi na pas transmisyjny, który znika gdzieś pod ziemią — prowadząc pewnie do linii gondol dostawczych, wożących żywność dla monad i artykuły przemysłowe dla osiedli. Właśnie przechodzi wczorajsza męczennica, Milcha; posiniaczona, utykająca — najwyraźniej zwolniona dzisiaj od pracy. Rolnicy pozdrawiają ją z widoczną estymą. Ciężarna uśmiecha się, głaszcząc po brzuchu. Za to nigdzie nie widać Arthy. Czemu go nie puszczają? Prawie na pewno przekonał ją, że nie jest szpiegiem. Zresztą, kimkolwiek by nie był, w jaki sposób mógłby zagrażać osadzie? Jednak nadchodzi kolejny wieczór, a on nadal tkwi w zamknięciu. Na dworze wciąż krzątają się opaleni i spoceni rolnicy, skrzętni i celowi w swojej pracy. Z celi Michael widzi z pewnością tylko drobną część codzienności osiedla; gdzieś poza zasięgiem jego wzroku muszą być szkoły, magazyny i warsztaty naprawcze, budynek władz i pewnie jakiś teatr. W jego pamięci wciąż żywe są obrazy wczorajszego tańca nienarodzenia. Barbarzyński obrządek, dzika muzyka i męczarnie tamtej kobiety. Ale wie już, że niezależnie od tego, co widział, błędem jest myśleć o tych wieśniakach jako o istotach prymitywnych i prostych. Owszem, wydają się dziwaczni, lecz ich dzikość jest powierzchowna; to tylko maska, którą wkładają, aby wyraźnie odciąć l się od ludzi z monad. W rzeczywistości tworzą złożoną społeczność, utrzymywaną dzięki stanowi delikatnej równowagi. Równie skomplikowaną, jak jego własna. Precyzyjna społeczna maszyneria, o którą trzeba dbać. Na pewno mają tu gdzieś centrum komputerowe, nadzorujące obsiewanie, doglądanie i zbiór upraw, do którego obsługi potrzebują kadry wykwalifikowanych techników. Kwestie biologiczne, które trzeba rozstrzygać: pestycydy, usuwanie chwastów, wszystkie zawiłe uwarunkowania ekologiczne. Nie zapominając, rzecz jasna, o systemie handlu wymiennego, łączącym osiedle z miastowcem. Dociera do niego, że to, co ogląda, to tylko wystrój zewnętrzny tego miejsca.