Dopiero późnym popołudniem Artha znów odwiedza go w celi.
— Wypuszczą mnie niedługo? — natychmiast pyta Michael. Wieśniaczka kręci głową.
— Właśnie nad tym debatują. Osobiście radziłam, żeby cię uwolnić, ale niektórzy z nich są bardzo podejrzliwi.
— Kto taki?
— Nasi przywódcy. Większość z nich to starcy, z natury nie ufają obcym. Paru jest za tym, by złożyć cię w ofierze bogu żniw.
— Złożyć w ofierze?
Artha szczerzy zęby w szerokim uśmiechu. W tej chwili nie ma w niej nic z uprzedniej nieprzystępności; odprężyła się, jest najwyraźniej przyjaźnie nastawiona. Bezsprzecznie po jego stronie.
— Przerażająca perspektywa, nieprawdaż? — odzywa się do niego. — Jednak takie rzeczy się zdarzają. Od czasu do czasu nasi bogowie żądają ludzkiej ofiary. W monadzie nigdy nikogo nie zabijacie?
— Owszem: kiedy ktoś zagraża stabilności naszego społeczeństwa — przyznaje Michael. — Przestępców wrzuca się do zsuwni. Spadają do komór spalania w podziemiach miastowca. Ich ciała przysparzają budowli więcej energii. Ale…
— Więc zabijacie, aby wszystko funkcjonowało bez zarzutu. Cóż, nam też się to zdarza, na szczęście niezbyt często. Wprawdzie nie przypuszczam, żeby mieli zrobić to z tobą, ale decyzja jeszcze nie zapadła.
— Kiedy zdecydują?
— Być może jeszcze dziś wieczorem, a może dopiero jutro.
— W jaki sposób mogę być niebezpieczny dla osady?
— Nikt nie twierdzi, że jesteś — mówi Artha. — Jednak poświęcenie życia człowieka z monady może przynieść nam pewne korzyści, wzmocnić siłę naszych modłów. To sprawa natury filozoficznej, nie tak łatwo ją wytłumaczyć: miastowce to odbiorcy naszej żywności i gdyby raz dla odmiany nasz bóg żniw symbolicznie spożył monadę i jej mieszkańców, których metaforycznym ucieleśnieniem byłbyś ty, stałoby się to mistycznym potwierdzeniem współistnienia naszych dwu światów i… och, nieważne. Może nie podejdą do tego w ten sposób. Taniec nienarodzenia był nie dalej jak wczoraj; na razie nie trzeba nam więcej boskiej opieki. Właśnie to im powiedziałam. Dlatego myślę, że twoje szansę na uwolnienie są całkiem spore.
— Całkiem spore — powtarza Michael posępnie. — Cudownie.
Dalekie morze. Szary jak popiół stożek Wezuwiusza. Jerozolima. Tadż Mahal. Wszystko to nagle równie odległe jak gwiazdy. Morze. Morze. Śmierdząca cela. Rozpacz aż ściska go za gardło.
Artha próbuje go pocieszyć. Siada przy nim w kucki na krzywej podłodze. Ma oczy pełne ciepła i tkliwości. Dawna wojskowa obcesowość zniknęła bez śladu. Chyba naprawdę go lubi. Poznając go lepiej, jak gdyby pokonała barierę kulturowych różnic, przez które przedtem wydawał jej się taki obcy. Michael czuje, że to samo dzieje się z nim. Ich wzajemna nieufność topnieje. Jej świat jest inny niż jego, lecz Michael wierzy, że potrafiłby przystosować się przynajmniej do niektórych z tych nieznanych reguł, które w nim rządzą. Musi nawiązać z nią bliższy kontakt. Jest mężczyzną, a ona kobietą — to podstawa. Cała reszta to przecież tylko fasada. Jednak w miarę jak pogrążają się w rozmowie, Michael co rusz napotyka na nowe przykłady tego, jak bardzo się różnią. Wypytując Arthę, dowiaduje się, że nie ma męża. Zdumiony, wyjaśnia jej, że w miastowcu wszyscy powyżej dwunastu, trzynastu lat mają już życiowego partnera. Artha mówi, że ma trzydzieści jeden lat. Jakim cudem kobieta tak atrakcyjna jak ona nigdy nie wyszła za mąż?
— Mamy tu dosyć mężatek — odpowiada mu. — Nie miałam powodu wychodzić za mąż.
Ale przecież chciałaby mieć dzieci? Nie, bynajmniej. W osiedlu jest już wyznaczona ilość matek. Ona ma inne obowiązki, które ją pochłaniają.
— Na przykład, jakie? — dopytuje się Michael.
Artha objaśnia mu, że pracuje w zespole łącznościowym odpowiedzialnym za handel z monadami. Właśnie dlatego tak dobrze mówi jego językiem. Często ma do czynienia z miastowcami: zajmuje się wymianą żywności na artykuły przemysłowe; organizuje naprawy maszyn rolniczych, ilekroć psują się tak, że ich reperacja przekracza umiejętności mechaników w osadzie… itede, itepe.
— Mogło się zdarzyć, że to właśnie ja kontrolowałem twoje połączenia z miastowcem — mówi jej Michael. — Niektóre węzły, za które odpowiadam, przechodzą przez poziom dostawczy. Jeśli wrócę jeszcze do domu, będę próbował cię słuchać, Artha.
Jej uśmiech jest oślepiający. Michael zaczyna przypuszczać, że być może, kto wie, w jego celi rozkwita jakieś uczucie.
Artha dopytuje się o monadę.
Nigdy nie była w wieży osobiście; zawsze kontaktowała się z miastowcami wyłącznie za pośrednictwem kanałów komunikacyjnych. Widać po niej ogromną ciekawość. Chce, aby Michael opisał jej, jak wyglądają pomieszczenia mieszkalne, szkoły i obiekty wypoczynkowe; jak działa transport z całym systemem szybociągów. Kto przyrządza jedzenie? Kto decyduje o wyborze zawodów dla dzieci? Czy wolno podróżować z miasta do miasta? Gdzie mieszkają ci wszyscy nowi ludzie? Jak, żyjąc tak blisko jedno drugiego, udaje im się uniknąć wzajemnej nienawiści? Czy nie czują się jak więźniowie? Tysiące, upchnięte razem jak pszczoły w ulu — jak można to wytrzymać? A stęchłe powietrze, blade sztuczne światło, izolacja od prawdziwego świata? To niepojęte, jak można wieść tak ograniczone życie. Michael stara się jej powiedzieć, że nawet on, uciekinier z wyboru, szczerze kocha swój miastowiec. Jego subtelną równowagę potrzeb i pragnień; ten wyrafinowany ustrój społeczny zaplanowany tak, by maksymalnie zmniejszyć tarcia i frustracje; poczucie wspólnoty z własnym miastem i wioską; gloryfikację rodzicielstwa i gigantyczne sztuczne mózgi w rdzeniu instalacyjnym, które koordynują przeplatające się delikatnie rytmy życia w budowli. Przedstawia miastowiec jako pełne poezji arcydzieło międzyludzkich związków, cud cywilizacyjnej harmonii. Jego słowa robią się coraz bardziej żarliwe i górnolotne. Artha wydaje się słuchać jak urzeczona. A Michael mówi i mówi; w jakimś wymownym uniesieniu opisuje urządzenia toaletowe i sypialne, ekrany i terminale danych, przetwarzanie i uzdatnianie odchodów, spalanie odpadów stałych i generatory pomocnicze, które wytwarzają elektryczność, gromadząc nadmiar ciepła ludzkich ciał; opowiada o otworach wentylacyjnych i obiegu powietrza, o złożonej strukturze społecznej pięter: tu — pracownicy obsługi technicznej, tam — robotnicy przemysłowi, uczeni, artyści, inżynierowie, konserwatorzy komputerowi i administratorzy. Wspólne dormitoria dla starców, dla nowożeńców, ślubne obyczaje, cudowna wzajemna tolerancja przy surowym egzekwowaniu przykazania zabraniającego samolubstwa, Artha potakuje głową, dopowiadając za niego słowa, kiedy urywa w pół zdania i pędzi do następnego. Jej twarz rumieni się z podniecenia, jak gdyby też dała się porwać wzniosłości jego opisu. Po raz pierwszy zdaje się rozumieć, że upchnięcie setek tysięcy istnień w jednej budowli na całe życie niekoniecznie musi być czymś okrutnym i nieludzkim. Ciągnąc swój opis, Michael zastanawia się, czy aby nie daje się ponieść własnej retoryce; przecież to, co mówi, musi brzmieć jak najżarliwsza propaganda stylu życia, w którego wartość bądź co bądź poważnie zwątpił. Mimo to nie przerywa opisu monady, samorzutnie pochwalnego w swojej wymowie. Nie będzie krytykował. W końcu ludzkość nie miała innej drogi rozwoju i pionowe miasta były po prostu koniecznością. Są takie piękne. Wspaniale złożone, przemyślne konstrukcje. Oczywiście, przyznaje Michael, zewnętrzny świat też kryje wiele piękna — właśnie tego wybrał się szukać, ale to głupie uważać miastowiec za twór poroniony, budzący wstręt i obrzydzenie. Na swój własny sposób jest czymś doskonałym. Jedyne w swoim rodzaju, unikalne rozwiązanie kryzysu demograficznego. Heroiczna odpowiedź na arcytrudne wyzwanie. Wydaje mu się, że mimo wszystko trafia do przekonania tej wychowanej pod piekącym słońcem, ale chłodnej i przenikliwej rolniczce. Jego upojenie własnymi słowami przemienia się w coś nieodparcie erotycznego: czuje, jak porozumiewa się z Arthą, dociera do jej umysłu; jak podążają razem w sposób, który jeszcze wczoraj żadne z nich nie uznałoby za możliwy. Dla Michaela ten nowy rodzaj bliskości jest czymś wyraźnie fizycznym i zmysłowym. Dochodzi do głosu naturalny sposób myślenia mieszkańca monady: wszyscy są dla siebie wzajemnie dostępni, wszyscy i zawsze. Trzeba przypieczętować tę intymność wspólnotą ciał. Przecież to normalna forma umocnienia ich duchowej więzi — przejść od konwersacji do kopulacji. Osiągnęli już taką bliskość. Oczy Arthy tak błyszczą. Ma takie drobne piersi. Przypomina mu Micaelę. Nachyla się w jej stronę. Jego lewa ręka prześlizguje się przez zasłonę jej ramion, palce szukają i odnajdują pierś; Michael nakrywa ją dłonią. Dotknięciami nosa zrównuje jej szczękę z linią własnych ust, kierując wargi w stronę płatka ucha. Drugą ręką obejmuje ją w talii, próbując rozszyfrować tajemnicę zapięcia jej jednoczęściowego stroju. Jeszcze chwila i będzie ją miał nagą. Ciało przy ciele, preludium zespolenia. Zręczne, doświadczone palce szukają drogi do wejścia. I nagle: