— Dosyć. Przestań.
— Nie mówisz poważnie, Artha.
Właśnie udaje mu się rozluźnić jej świecące, czerwone okrycie. Dalej ściska mocno twardą i małą pierś. Jego usta w pogoni za jej ustami.
— Jesteś taka spięta. Rozluźnij się. Seks jest błogosławienny. Kochać się to…
— Zostaw mnie.
Znów jest ostra jak krzemień. Szorstkie, zdecydowane polecenie. Nagle zaczyna wyrywać się z jego objęć.
Może to jakiś seksualny obyczaj wieśniaków? Udawany opór? Artha mocno przytrzymuje swój strój i odpycha go łokciem, próbując jednocześnie przyciągnąć do siebie kolano. Michael opasuje ją ramionami, starając się przycisnąć sobą do podłogi. Nie przerywa pieszczot. Całuje. Mruczy szeptem jej imię.
— Puść mnie — słyszy w odpowiedzi.
To dla niego zupełnie nowe doświadczenie. Normalna kobieta, z krwi i kości, szamocze się, odrzucając z niechęcią jego zaloty. W miastowcu za coś takiego mogliby skazać ją na śmierć. Niebłogosławienna odmowa współobywatelowi. Ale to nie jest miastowiec. To nie miastowiec. Jej opór rozpala go jeszcze bardziej; jak by nie było, już parę dni obywa się bez kobiety — najdłuższy okres abstynencji, jaki pamięta; jego męskość jest nabrzmiała i twarda do granic wytrzymałości, niczym rozżarzony miecz. Żadnych uników; po prostu musi w nią wejść, i to jak najszybciej.
— Artha. Artha. Artha — dyszy jego ustami najpierwotniejszy instynkt.
Jej ciało uwięzione pod nim. Precz z przepaską; w trakcie walki rejestruje kątem oka smukłe uda, matowokasztanową deltę łona. Płaski, dziewczęcy brzuch kobiety, która nigdy nie rodziła. Gdyby tylko udało mu się ściągnąć jakoś ubranie, nie wypuszczając jej spod siebie. Mocuje się z nim jak jakiś demon. Jego szczęście, że odwiedzając go w celi nie wzięła ze sobą broni. Uważaj! Ale ma oczy! Jęczy i dyszy. Dzikie razy pary okładających go pięści. Czuje słony smak krwi na pękniętej wardze. Napotyka jej wzrok i targa nim przerażenie. Zawzięte, mordercze spojrzenie. Lecz im dłużej się z nią zmaga, tym silniej jej pożąda. Co za dzikuska! Jeśli tak walczy, to jak musi się kochać! Wciska kolano między jej nogi i wolno, z wysiłkiem rozchyla je. Artha zaczyna krzyczeć; próbuje zamknąć jej usta pocałunkiem, ale jej zęby tylko czekają, żeby gryźć. Paznokcie rozorują mu plecy. Jest zdumiewająco silna.
— Artha — mówi błagalnie. — Nie broń się. To jakiś obłęd. Gdybyś tylko…
— Bydlę!
— Gdybyś tylko pozwoliła mi pokazać, jak bardzo kocham…
— Zboczone zwierzę!
Jej kolano zmierza w kierunku jego krocza. Michael przekręca się, próbując uniknąć najboleśniejszego ciosu, ale uderzenie i tak go dosięga. Ona wcale nie odgrywa skromnisi. Jeśli chce ją mieć, musi ją pokonać, unieszkodliwić. Ma zgwałcić nieprzytomną kobietę? Nie. Nie zrobi tego. To wszystko jest nie tak. Ogarnia go żal. Nagle całe pożądanie opada. Michael zsuwa się z Arthy i zostaje na klęczkach przy oknie, gapiąc się w podłogę. Oddycha ciężko. No idź, powiedz starszym, co zrobiłem. Rzućcie mnie na pożarcie waszemu bogu. Artha staje nad nim, naga, i z ponurą miną nakłada swoje okrycie. Słychać jej chrapliwy oddech.
— W monadzie — odzywa się Michael — kiedy ktoś chce się kochać, odmowa jest czymś niestosownym.
Jego głos brzmi głucho ze wstydu.
— Naprawdę cię pragnąłem, Artha, i myślałem, że ty mnie też. A potem po prostu przestałem nad sobą panować. Nie mieściło mi się w głowie, że ktoś mógłby odmówić… Nie rozumiałem…
— Co z was muszą być za zwierzęta! Nie potrafi spojrzeć jej w oczy.
— W kontekście społecznym — broni się — to ma sens. Zapobiega frustracjom. W miastowcu nie możemy pozwolić sobie na żadne konflikty. U was jest na pewno inaczej, prawda?
— Owszem.
— Wybaczysz mi?
— Tutaj uprawiamy seks tylko z tymi, których bardzo kochamy — mówi Artha. — Nie oddajemy się każdemu, kto o to poprosi. I nie robimy tego ot tak. Przed zbliżeniem obowiązują pewne zwyczaje. Występują pośrednicy. Jest dużo zachodu. Ale skąd miałbyś to wszystko wiedzieć?
— No właśnie. Nie mogłem.
Jej rozgniewany i nabrzmiały goryczą głos chłoszcze jak bat: