Выбрать главу

Księżyc powoli chowa się. Gwiazdy bledną. Na niebo wpełza świt.

Michael doszedł już do strefy nieużytków dzielącej osadę rolniczą od konstelacji Chipitts. Mimo palącego bólu w nogach, zmusza się, aby iść dalej. Wieże są tak blisko, że zdają się wisieć w powietrzu bez żadnego oparcia. Widać już publiczne ogrody. Roboty ogrodnicze melancholijnie suną w różne strony, zajęte swoimi pracami. Kielichy kwiatów rozchylają się, chłonąc pierwsze promienie poranka. Łagodny wietrzyk roznosi ich woń. Dom. Do domu. Stacion. Micaela. Wypocznie trochę, nim wróci do pracy na złączu. Znajdzie jakąś wiarygodną wymówkę.

Która z wież jest monadą 116?

Miastowce nie mają zewnętrznych numerów. Mieszkańcy po prostu wiedzą, w którym z nich żyją. Ledwo powłócząc nogami, Michael dochodzi do pierwszej budowli. Jej skrzydła błyszczą rozświetlone promieniami brzasku. Spogląda w górę na całe tysiąc pięter. Misterna, złożona konstrukcja. Miriady pokoików. Michael ma pod nogami jej tajemnicze, podziemne korzenie: siłownie, stacje przerobu odpadów, niewidoczne komputery — wszystkie ukryte cuda, zapewniające jej życie. Nadnimi, niczym gigantyczna roślina, wystrzela w górę cudownie przemyślna betonowa konstrukcja — monada. A w środku setki tysięcy splecionych ze sobą istnień: artystów i uczonych, muzyków i rzeźbiarzy, spawaczy i dozorców. Czuje, jak wilgotnieją mu oczy. Dom. Dom. Tylko czy rzeczywiście? Podchodzi do włazu i podnosi do góry rękę z przepustką. Komputer jest zaprogramowany, by wpuścić go na żądanie.

— Jeśli to Monada 116, otwierać. Michael Statler.

Nic się nie dzieje. Skanery oglądają go, ale wejście pozostaje zamknięte.

— Który to miastowiec? — pyta Michael. Cisza.

— No dalej — ponagla. — Chcę wiedzieć, gdzie jestem. Z ukrytego głośnika rozlega się głos:

— Monada 123 w konstelacji Chipitts. 123! Tyle kilometrów od domu!

Cóż może zrobić, pozostaje mu tylko iść dalej. Słońce, wiszące już nad horyzontem, szybko zmienia barwę z czerwonej na złotą. Skoro tam jest wschód, to gdzie jest Miastowiec 116? Usiłuje zmusić do działania otępiałą mózgownicę. Powinien iść na wschód. Tak? Nie? Z trudem przedziera się przez zdające się nie mieć końca ogrody, które odgradzają Monadę 123 od jej wschodniej sąsiadki. Przy wejściu znów pyta o numer. Odpowiedź z głośnika: „Tak, to Monada 122”. Rusza dalej w tę samą stronę. Wieże ustawione są w ukośną szachownicę, tak żeby żadna nie zasłaniała następnej, więc jego trasa musi prowadzić w sam środek konstelacji; wlecze się naprzód, starannie licząc budowle, a słońce na nieboskłonie szybko drapie się w górę. Z wycieńczenia i głodu kręci mu się w głowie. To jest 116? Nie, nie otwierają mu; musiał pomylić się w rachunku. Może tamta?

Nareszcie. Na widok przepustki automat otwiera właz. Michael gramoli, się do środka. Czeka, aż zewnętrzne drzwi zasuną się za nim. Teraz otworzą się wewnętrzne. Nic się nie dzieje. Co jest?

— Czemu nie otwierasz? — pyta. — Popatrz na to. Przeskanuj sobie.

Unosi przepustkę. Pewnie jakaś procedura dekontaminacyjna. Aż strach pomyśleć, jakie zanieczyszczenia mógł przy-wlec ze sobą. W końcu luk otwiera się.

Światło w oczy. Potężne, oślepiające.

— Pozostań na miejscu. Nie próbuj opuszczać komory wejścia.

Zimny, metaliczny głos przyszpila go tam, gdzie stoi. Mrugając powiekami, robi pół kroku do przodu, gdy nagle dociera do niego, że to nierozsądne; zamiera. Otacza go obłoczek czegoś o słodkawym zapachu. Jakiś środek, który rozpylili nad nim. Zastyga prędko, tworząc krępujący go kokon. Światła kierują się na ziemię. Michael widzi sylwetki, zagradzające mu drogę: cztery… pięć. Policjanci.

— Michael Statler? — odzywa się któryś.

— Mam ważną przepustkę — mówi niepewnie Michael. — Jest całkiem legalna. Możecie sprawdzić w komputerze. Ja…

— Jesteś aresztowany. Wprowadzenie zmian do programu, bezprawne opuszczenie miastowca, przejawianie niepożądanych tendencji aspołecznych. Rozkaz natychmiastowego zatrzymania po powrocie do budowli. Wykonany. Przystępujemy do doraźnej egzekucji wyroku kasacji.

— Zaczekajcie. Chyba mam prawo się odwołać? Chcę się widzieć z…

— Sprawa została rozpatrzona i przekazana policji do zakończenia.

Głos policjanta brzmi nieubłaganie. Stają po jego bokach. Nie może wykonać żadnego ruchu, cały pokryty twardniejącym sprayem. Jakiekolwiek obce mikroorganizmy przywlókł ze sobą — wszystkie są teraz aresztowane razem z nim. Do zsuwni? Nie. Niemożliwe. Proszę. Chociaż na co właściwie liczył? Jak inaczej mogło się to skończyć? Myślał, że wyprowadzi w pole miasto-wiec? Najpierw wyrzec się całej cywilizacji, a potem mieć nadzieję, że uda się gładko wśliznąć z powrotem? Został załadowany na coś w rodzaju wózka. Ciemne kształty krzątają się dokoła.

— Zróbmy szczegółowe nagranie do kartoteki, chłopcy. Przysuńcie go do skanerów. Tak. Dobrze.

— Pozwólcie mi przynajmniej zobaczyć się z żoną. Albo z siostrą. Przecież nic się nie stanie, jeśli porozmawiam z nimi ten ostatni raz…

— Zagrożenie dla ładu i porządku, niebezpieczne tendencje aspołeczne, całkowita eliminacja kontaktów z otoczeniem w celu uniknięcia rozprzestrzeniania się reakcji wtórnych.

Jak gdyby był nosicielem zarazka buntowniczości. Już kiedyś to widział: doraźny wyrok, natychmiastowa egzekucja. Ale nigdy tak naprawdę nie rozumiał. Nigdy sobie nie wyobrażał.

Micaela. Stacion. Artha.

Jego kokon całkiem już zakrzepł. Nie widzi, co jest na zewnątrz.

— Słuchajcie — mówi. — Cokolwiek mi zrobicie, chcę, byście wiedzieli, że byłem tam. Widziałem słońce i księżyc, i gwiazdy. To nie to samo, co Jerozolima albo Tadż Mahal, ale zawsze coś. Coś, czego wy nie widzieliście nigdy w życiu. I nigdy nie zobaczycie. Tam jest tyle możliwości. Tyle okazji do wzbogacenia własnej duszy. Ale co wy możecie o tym wiedzieć?

Warkotliwe głosy docierają gdzieś z daleka, zza mleczno-białej pajęczyny, która go więzi. Odczytują mu odpowiednie ustępy kodeksu prawnego. Wyjaśniają, w jaki sposób zagraża tkance społeczeństwa. Źródło zagrożenia musi zostać wyrwane z korzeniami. Słowa zlewają się i mieszają, tak że Michael zupełnie gubi ich sens. Jego wózek znów toczy się naprzód.

Micaela. Stacion. Artha.

Kocham was.

— Dobra, otwórzcie zsuwnię. Jasno, zwięźle, jednoznacznie.

Słyszy szum przypływu. Czuje, jak fale przewalają się, omywając gładkie, lśniące wydmy. Smak słonej wody. Słońce wysoko w górze; niebo takie jasne, takie nieskazitelnie błękitne. Niczego nie żałuje. Drugi raz na pewno nie udałoby mu się opuścić miastowca; gdyby nawet pozwolili mu żyć, byłby pod ich stałym nadzorem. Milion milionów śledzących oczu monady. Do końca życia przewisiałby na interfejsie. Po co to wszystko? Tak jest lepiej. Przeżyć choć trochę naprawdę, chociaż raz. Zobaczyć. Taniec, ognisko. Wąchać żywe, kwitnące rośliny. Jest potwornie zmęczony. Przyjemnie będzie odpocząć. Wyczuwa jakiś ruch. Znowu pchają wózek. Do środka czegoś, a potem w dół. Żegnajcie. Żegnajcie. Żegnajcie. Łagodne spadanie. W głowie pokryte zielonością urwiste brzegi Capri, chłopak z koziołkiem i flaszką zimnego, złocistego wina. Delfiny we mgle. Kolczaste krzaki, kamyki. Szczęść boże! Śmieje się w swojej kokonowej trumnie. Jazda w dół. Żegnajcie. Micaela. Stacion. Artha. Ostatni raz staje mu przed oczami obraz całej budowli z osiemset osiemdziesięcioma pięcioma tysiącami ludzików o pustych twarzach, przepychających się na zatłoczonych korytarzach, sunących do góry i na dół szybami transportowymi, ściśniętych w ośrodkach fonicznych i Halach Fizycznego Spełnienia, wysyłających kanałami komunikacyjnymi miriady wiadomości — zamawiających jedzenie, rozmawiających ze sobą, umawiających się i dogadujących sprawy. Mnożą się. Płodni i obowiązkowi. Setki tysięcy istnień krąży po przecinających się, zamkniętych orbitach; każde z nich kreśli swoje małe kółko wewnątrz potężnej wieży. Jaki piękny jest świat i wszystko, co na nim jest. Monady we wschodzącym słońcu. Rolnicy na polach. Żegnajcie.