Выбрать главу

Ciemno. W całej mieszkalni panuje mrok; kiedy oczy już się z nim oswajają, widzi parę na platformie sypialnej i pięcioro albo sześcioro pociech w kojcach. Podchodzi do platformy i staje nad śpiącymi. Portret warszawiaków, jaki nakreślił w wyobraźni, okazuje się zupełnie chybiony. Przypominają pierwszą lepszą parę z Szanghaju, Chicago czy, dajmy na to, Edynburga. Zrzuci ubranie, sen zamaże rysy i wyraz twarzy, określające przynależność społeczną, i może wtedy znikną między nimi różnice klas i miast. Nadzy, pogrążeni we śnie gospodarze są najwyżej parę lat starsi od Siegmunda: mężczyzna ma może dziewiętnaście, kobieta — osiemnaście lat. On — szczupły, z wąskimi ramionami; normalne, nie rozwinięte ponad miarę, mięśnie. Ona — w miarę zgrabne, raczej zwyczajne ciało; puszyste blond włosy. Siegmund dotyka lekko jej ramienia. Pod skórą wyraźnie widać zarys kości. Niebieskie oczy mrugają i otwierają się. Wyraz strachu ustępuje zrozumieniu: aa, lunatyk. Zrozumienie z kolei przechodzi w zmieszanie: przybysz nosi ubiór wyższej warstwy. Grzeczność wymaga, by się przedstawił.

— Siegmund Kluver — mówi. — Z Szanghaju. Dziewczyna nerwowo oblizuje wargi.

— Z Szanghaju? Naprawdę?

Teraz również jej mąż budzi się. Zdumiony mruga oczami.

— Szanghaj? — powtarza. — Po co aż tutaj, tak nisko?

W jego głosie nie ma wrogości, jest najzwyczajniej ciekawy. Siegmund wzrusza ramionami, jak gdyby mówił: zwykły kaprys, zachcianka. Pan domu wstaje z platformy. Siegmund przekonuje go, że przecież nie musi wychodzić, może zostać tu z nimi, ale w Warszawie widocznie nie praktykują czegoś takiego: najwyraźniej odwiedziny lunatyka są dla męża sygnałem, by się zmył. Zdążył już narzucić luźne, bawełniane okrycie na swe blade, prawie nieowłosione ciało. Nerwowy uśmiech: tymczasem, kochanie, i już go nie ma. Siegmund jest sam na sam z warszawianką.

— Pierwszy raz widzę kogoś z Szanghaju — odzywa się dziewczyna.

— Nie powiedziałaś jeszcze, jak ci na imię.

— Ellen.

Siegmund kładzie się przy niej. Głaszcze gładką skórę. Wracają echem słowa Rhei. Chłoń ludzką naturę. Zobacz, o ile prościej żyją inni. Ma wrażenie, jak gdyby coś go pętało. Jakaś magiczna pajęczyna mocnych złotych nitek oplata całe ciało, przenika do płatów mózgu.

— Co robi twój mąż, Ellen?

— Teraz pracuje na podnośniku. Przedtem był kablowcem, ale miał wypadek przy izolowaniu. Przebicie.

— Ciężko pracuje, prawda?

— Kierownik jego sektora mówi, że jest jednym z najlepszych. Ja też myślę, że jest niezły.

Chichocze krótko.

— Tak w ogóle, na jakich piętrach jest ten Szanghaj? To musi być gdzieś w okolicy siedemsetki, prawda?

— Dokładnie między siedemset sześćdziesiątym pierwszym a osiemsetnym.

Pieści jej pośladki. Przez ciało dziewczyny przebiega dreszcz. Podniecenie czy obawa? Jej ręka wędruje nieśmiało do jego ubrania. Może chce mieć go z głowy: niech szybko wsadzi, wyjmie i pójdzie sobie. Przerażający swą obcością intruz z górnych pięter. A może nie nawykła do wstępnych pieszczot. Inne środowisko. Osobiście wolałby najpierw trochę porozmawiać. Zobacz, o ile prościej żyją inni. Przyszedł tu, żeby się czegoś nauczyć, a nie tylko ją pokryć. Rozgląda się po pokoju: brudnobrązowe sprzęty, surowy wystrój — żadnego stylu, ani śladu wdzięku. A przecież urządzali go ci sami rzemieślnicy, którzy meblowali Toledo i Louisyille. Najwyraźniej mierzyli według potrzeb gorszego gustu. Wszystko w przygnębiającej tonacji szarości. Nawet ta dziewczyna. Mógłbym być w tej chwili z Micaelą Quevedo. Mógłbym być u Principessy. Albo u… Albo z… Ale jestem tutaj. Obmyśla, jakie pytania będzie dobrze zadać na początek. Aby wysondować, poznać istotę człowieczeństwa tej obcej kobiety, której życiem będzie pewnego dnia współrządził. Dużo czytasz? Ulubione programy ekranowe? Jakie potrawy lubicie jeść? Czy zależy ci, aby twoje dzieci miały wyższy status i przeprowadziły się wyżej? Co sądzisz o tych, którzy mieszkają pod wami, w Reykjaviku? A o prażanach? Ostatecznie o nic nie pyta. Nie ma po co. Czego mógłby się dowiedzieć? Dzielą ich nieprzekraczalne bariery. Dotyka ją w różnych miejscach — tu i tu, tam i tam… Jej palce na jego męskości. Wciąż jeszcze miękkiej.

— Nie podobam ci się — mówi Ellen smutno. Siegmund zastanawia się, jak często wchodzą tu pod spłukiwacz.

— Chyba jestem trochę zmęczony — odpowiada jej. — Ostatnio mam sporo zajęć.

Przywiera do niej mocno. Może bliskość jej ciała zdoła go podniecić. Wpatrzone w niego oczy. Błękitne tęczówki, skrywające wewnętrzną pustkę. Siegmund całuje ją w zagłębienie pod brodą.

— Przestań, łaskocze — mówi Ellen, wykręcając głowę. Przeciąga palcami w dół po jej brzuchu. Tam, gdzie bije jej prawdziwe serce. Rozpalone i mokre, gotowe. Ale nie posuwa się dalej. Po prostu nie może.

— Mam zrobić coś specjalnego? — pyta Ellen. — Może jakoś ci pomóc? Powiedz tylko, jak.

Siegmund potrząsa głową. Nie chce żadnego bicza, łańcuchów ani innych erotycznych rekwizytów. Chce normalnie i po bożemu. Ale nie może. Zmęczenie to tylko wykręt; tak naprawdę, to poczucie własnej odrębności robi z niego impotenta. Sam pośród 885 tysięcy bliźnich. Nie umie się do niej zbliżyć. Nawet tak. Złamanym mieczem kołacze do jej bramy. Szanghajski przystojniak, bezsilny, odarty z męskości. Dziewczyna już się go nie boi i najwyraźniej nie ma ochoty okazywać mu współczucia. Tłumaczy sobie jego niepowodzenie jako oznakę pogardy dla niej. Siegmund chce jej powiedzieć, jak to pokrywał setki kobiet w Szanghaju, Chicago nawet w Toledo. Wszystkie one uważają, że ma diabelski temperament. Zdesperowany przewraca ją na brzuch. Przyciska spocone ciało do jej zimnych pośladków.

— Słuchaj, nie wiem, co chcesz zrobić, ale…

Ale i to nie pomaga. Ellen przekręca się, oburzona. Pozwala jej się wyrwać. Wstaje i ubiera się. Twarz mu płonie. Idąc do wyjścia, ogląda się. Dziewczyna siedzi w prowokującej pozie i patrzy na niego kpiąco. Pokazuje mu trzy palce w szorstkim, bez wątpienia obraźliwym, lokalnym geście. Siegmund odzywa się:

— Muszę ci coś powiedzieć. To imię, którym się przedstawiłem… ono nie jest moje. Nazywam się zupełnie inaczej.

Szybko wychodzi. Tyle, jeśli chodzi o chłonięcie ludzkiej natury. Tyle, jeśli chodzi o Warszawę.

Wsiada do szybociągu i na ślepo wybiera piętro: 118, Praga; wysiada i bez zaglądania do jakiejkolwiek mieszkalni, nie zamieniając z nikim ani słowa, robi pół okrążenia dookoła budowli. Później łapie inny szybociąg i jedzie na sto siedemdziesiąte trzecie, do Pittsburgha. Stoi chwilę na korytarzu, przysłuchując się, jak jego własna krew tętni mu w skroniach. Zachodzi do Hali Fizycznego Spełnienia. Nawet o tak późnej porze w środku jest sporo ludzi: jakiś tuzin w wodnym wirowniku, piątka czy szóstka ćwiczy dumnie na ruchomej bieżni, kilka par w kopulatorium. Jego szanghajska odzież ściąga parę zaciekawionych spojrzeń, ale nikt go nie zagaduje. Czując powracające pożądanie, Siegmund rusza mimochodem w stronę kopulatorium, lecz przy samym wejściu traci ochotę i zawraca. Ze zwieszonymi ramionami wolno wychodzi z hali. Tym razem idzie do schodów; z wysiłkiem pnie się w górę gigantycznej spirali opasującej wszystkie tysiąc pięter Monady Miejskiej 116. Zadziera oczy, patrząc na potężną serpentynę; widzi ciągnące się w nieskończoność poziomy, obramowane jaśniejącymi w górze światłami, które znaczą granice kondygnacji. Birmingham, San Francisco, Kolombo, Madryt. Chwyta mocno za barierkę i patrzy w dół. Obraca oczami, podążając za wijącym się w dół ślimakiem stopni. Praga, Warszawa, Reykjayik. Przyprawiający o zawrót głowy lej; monstrualna studnia, w której, niczym śnieżne płatki, opadają w dół promienie miliona kulistych lamp. Uparcie pnie się do góry, pokonując miriady stopni. Idzie, jakby zahipnotyzowany własnymi mechanicznymi ruchami. Ani się obejrzał, jak przeszedł czterdzieści pięter. Ocieka potem; mięśnie łydek tężeją i robią się coraz bardziej bezwładne. Pchnięciem otwiera wejście na kondygnację. Słaniając się na nogach, zapuszcza się w główny korytarz. Dwieście trzynaste piętro. Birmingham. Dwu wracających do domu lunatyków z głupkowatymi uśmiechami na twarzach zatrzymuje go, częstując jakąś odlotyną: mała, półprzeźroczysta kapsułka z ciemnopomarańczowym, oleistym płynem. Siegmund bierze ją bez słowa i, nie pytając o nic, połyka. Klepią go po ramieniu w geście męskiego koleżeństwa, po czym ruszają swoją drogą. Prawie natychmiast dostaje mdłości. Chwilę później kołyszą mu się przed oczami niewyraźne, niebieskie i czerwone światła. Myśli ponuro, co takiego mogli mu dać. Czeka na jakieś upojne działanie. Czeka. Czeka…