Następną rzeczą, jaką pamięta, jest blade światło poranka i on sam, rozwalony na kołyszącej się pajęczynie z pobrzękujących metalowych oczek, w jakimś obcym pokoju. Wysoki i młody mężczyzna z długimi, złotymi włosami stoi nad nim; Siegmund słyszy własny głos, mówiący:
— Już wiem, skąd się biorą nonszalanci. Któregoś dnia po prostu czujesz, jak przebiera się miarka. Z każdej strony napierają na ciebie ludzie. Czujesz ich i…
— Spokojnie. Zwolnij trochę. Przedobrzyłeś, bracie.
— Zaraz rozsadzi mi głowę.
Siegmund zauważa atrakcyjną, rudowłosą kobietę, która krząta się na drugim końcu mieszkalni. Młody administrator ma kłopoty z ostrością wzroku.
— Obawiam się, że nie pamiętam, gdzie jestem — odzywa się.
— W San Francisco, na trzysta siedemdziesiątym. Musisz być nieźle rozbity, co?
— Moja głowa. Jakby trzeba ją było wyszorować od środka.
— Jestem Dillon Chrimes, a to moja żona Elektra. To ona znalazła cię włóczącego się po korytarzach.
Uśmiechnięta przyjaźnie twarz gospodarza przybliża się do Siegmunda. Niebieskie, dziwne oczy, jak dwie gwiazdki z oszlifowanego kamienia.
— Łaziłeś po całym piętrze — opowiada dalej Chrimes. — Nie dalej jak parę wieczorów temu sam zażyłem multiplekser; miałem uczucie, że jestem całym sakramenckim miastowcem. Solidnie odjechałem. Masz pojęcie: widzisz to wszystko jak jeden wielki organizm, przekładaniec z tysięcy umysłów. Coś pięknego. Wszystko było dobrze, dopóki nie zacząłem wracać na ziemię; potem tak mnie zakręciło, że miałem w głowie jeden paskudny, bajzlowaty ul. Przez to grzanie umysłu chemikaliami kompletnie tracisz perspektywę. Ale w końcu dochodzisz do siebie.
— Ja jakoś nie mogę.
— Co ci przyjdzie z tego, że nie cierpisz monady? To naprawdę łebskie rozwiązanie poważnych problemów, zgadzamy się?
— Tak, wiem.
— I przeważnie działa bez zarzutu. Więc nie ma sensu sterylizować się, marnując czas na nienawiść do miastowca.
— To nie nienawiść — mówi Siegmund. — Zawsze podziwiałem ideę pionowej rozbudowy miast. Sam jestem specjalistą od zarządzania monadą. Byłem… Jestem. Ale ni stąd, ni zowąd wszystko się popsuło i nawet nie wiem, co jest nie tak: ja sam czy cały ten system? A w ogóle to jeśli się zastanowić, może wcale nie doszło do tego tak całkiem nagle.
— Nie ma żadnych rozwiązań, które mogłyby konkurować z monadami — mówi Dillon Chrimes. — Jasne, można skończyć w zsuwni albo dać dyla do osady, ale to nie jest wyjście dla rozsądnego człowieka. Dlatego tkwimy w środku, korzystając ze wszystkich dobrodziejstw tego świata. Jesteś po prostu przepracowany. Ale ale, łykniesz czegoś zimnego?
— Z przyjemnością — odpowiada Siegmund. Rudowłosa kobieta wciska mu do ręki naczynie. Kiedy się
nad nim pochyla, jej piersi kołyszą się i bujają niczym baniaste dzwony. Jest naprawdę piękna. Siegmund czuje słabiutką burzę hormonów i przypomina sobie, jak zaczęła się ta noc. Lunatykował w Warszawie. Dziewczyna. Nie pamięta, jak miała na imię. Nie mógł jej pokryć.
Dillon Chrimes znowu mówi:
— Ekran nadaje komunikat o zaginięciu Siegmunda Kluvera z Szanghaju. Od czwartej rano szukają go poszukiwacze. To ty?
Siegmund kiwa potakująco głową.
— Znam twoją żonę. Mamelon, prawda?
Chrimes obrzuca Elektrę szybkim spojrzeniem. Wygląda na to, że mają jakieś problemy z zazdrością. Ściszając głos, mówi dalej do Siegmunda:
— Poznałem ją, lunatykując po którymś występie w Szanghaju. Śliczna. Ten chłodny wdzięk. Podniecające, gorące ciało. Na pewno w tej chwili zamartwia się o ciebie.
— Wspomniałeś o jakimś występie?
— Gram na wibrastarze w kosmokapeli. — Chrimes przebiega ekstatycznie palcami po niewidzialnej klawiaturze. — Pewnie mnie widziałeś. Może byśmy tak przesłali wiadomość twojej żonie?
— To sprawa czysto osobista — mówi Siegmund. — Poczułem się oddalony, oderwany od korzeni.
— Co takiego?
— Mam poczucie, że brak mi korzeni. Jak gdybym nie należał ani do Szanghaju, ani do Louisville, ani do Warszawy: nigdzie. Moje własne „ja” nie istnieje, jestem zlepkiem paru ambicji i zakazów. Czuję się zagubiony w środku.
— W środku czego?
— Siebie. Miastowca. Mówiłem: uczucie oderwania. Jak gdyby cząstki mnie rozproszyły się po całej budowli. Kolejne warstwy mojej osobowości oddzierają się i rozłażą.
Siegmund zauważa, że Elektra Chrimes przypatruje mu się. Z przerażeniem. Czyni wysiłek, by wziąć się w garść. Widzi siebie odartego do kości. Wystająca kolumna kręgosłupa z grzebieniem kręgów, dziwnie kanciasta czaszka. Siegmund. Siegmundzie. Szczera, zatroskana twarz Dillona Chrimesa. Niczego sobie mieszkalnia. Polizwierciadła, gobeliny w psychodeliczne wzory. Szczęśliwi ludzie. Spełniają się w swojej sztuce. Dobrze podłączeni do centralnej rozdzielni.
— Zgubiłem się — mówi Siegmund.
— Przeprowadź się do San Francisco — proponuje Chrimes. — U nas nie ma ścisku. Na pewno znajdzie się miejsce. Może odkryjesz w sobie jakiś artystyczny talent. Mógłbyś, na przykład, programować audycje ekranowe. Albo…
Siegmund śmieje się chrapliwie, jakby miał zapchane gardło.
— Zrobiłbym program o ambitnym karierowiczu, który zachodzi prawie na sam szczyt, aby przekonać się, że wcale tego nie chce. Napisałbym, jak… — nie, dajmy temu spokój. Ja naprawdę wcale tak nie myślę. Przemawia przeze mnie odurzacz. Tamci faceci musieli mi wcisnąć jakieś świństwo, to wszystko. Dajcie znać Mamelon.
Podnosi się na nogi. Miotają nim dreszcze. Czuje się jak co najmniej dziewięćdziesięcioletni starzec. Nogi uginają się pod nim. Chrimes i jego żona podtrzymują go. Policzek Siegmunda ociera się o rozkołysany biust Elektry. Sili się na uśmiech.
— To tylko odurzacz mówi przeze mnie — tłumaczy się jeszcze raz.
— To długa i nudna historia — uspokaja Mamelon. — Trafiłem gdzieś, gdzie wcale nie chciałem się znaleźć. Potem łyknąłem kapsułkę, sam nie wiem, z czym, i wszystko mi się poplątało. Ale już jest w porządku. Nic mi nie jest.
Po dniu zwolnienia lekarskiego Siegmund jest znów w Louisville, przy swoim biurku w Gnieździe Dostępu. Czeka na niego stos wiadomości. Największe tuzy klasy rządzącej pilnie potrzebują jego usług. Nissim Shawke chce, aby zredagował następną odpowiedź na petycję z Chicago, tę w sprawie swobodnego wyboru płci dziecka. Kipling Freehouse prosi o subiektywną analizę paru liczb w kosztorysach zrównoważonej produkcji na przyszły kwartał. Monroe Stevisowi chodzi o podwójny wykres, porównujący frekwencję w ośrodkach fonicznych z ilością wizyt u błogosławiennych i pocieszycieli: przekrojowe studium psychologiczne ludności sześciu miast. I tak dalej. Musi przysiąść fałdów. Jakie to błogosławienne czuć się użytecznym. Jakie deprymujące — być wykorzystywanym.