Выбрать главу

Pracuje najlepiej, jak potrafi, ukrywając swoją skazę. Poczucie oderwania. Duchowe zwichnięcie.

Północ. Nie może zasnąć. Leży przy Mamelon, wiercąc się. Pokrył ją, lecz jego nerwy dalej dygoczą niepokojem. Żona widzi, że nie śpi. Jej ręka pieszczotliwie błądzi po jego ciele.

— Nie możesz się odprężyć? — pyta go Mamelon.

— Jest mi coraz ciężej.

— Chcesz trochę dygotu? Albo ćmagi?

— Nie. Nic mi nie trzeba.

— No to idź polunatykować. Spal trochę energii. Jesteś cały naładowany, Siegmundzie.

Sfastrygowany w środku złotą nicią. Rwie się. Rozłazi.

Może wyskoczyć do Toledo? Poszukać ukojenia w ramionach Rhei. Ona zawsze umie jakoś pomóc. A może do samego Louisville? Odwiedzić żonę Nissima Shawke'a, Scyllę. Zuchwały pomysł. Ale przecież na tamtym przyjęciu w Dniu Fizycznego Spełnienia sami mi ją podsuwali. Żeby zobaczyć, czy zasługuję na przenosiny do Louisville. Wie, że oblał tamten egzamin. Cóż, może nie jest za późno, by to nadrobić. Pojedzie do Scylli. Nawet, gdyby Nissim był w domu. Spójrzcie tylko, jaki jestem przykładnie amoralny. Patrzcie, nie istnieją dla mnie żadne granice. Czemuż to mam sobie odmawiać pani administratorowej z Louisville? Niezależnie od zwyczajowych tabu, którymi sami przyzwyczailiśmy się ograniczać, wszyscy mamy takie same prawa. Dokładnie tak powie, jeżeli natknie się na Nissima. A Nissim jeszcze pochwali go za śmiałość.

— Masz rację — odpowiada żonie — chyba pójdę polunatykować.

Jednak nie rusza się z platformy. Mijają minuty. Już mu się odechciało. Nie ma ochoty nigdzie wychodzić. Udaje sen, mając nadzieję, że przynajmniej Mamelon zaśnie. Płyną następne minuty. Ostrożnie odmyka jedno oko, na szerokość szparki. Udało się: usnęła. Jaka śliczna, nieskazitelnie wspaniała, nawet we śnie. Smukłe kości, biała cera, włosy czarne jak węgiel. Moja Mamelon. Mój skarb. Ostatnio nawet jej specjalnie nie pragnie. Znudzenie zrodzone z przemęczenia? Zmęczenie, które zrodziła nuda?

Drzwi otwierają się i wchodzi Charles Mattern.

Siegmund przygląda się, jak socjokomputator drepcze na palcach do platformy sypialnej i ściąga ubranie. Mocno zaciśnięte usta, rozdęte nozdrza — wyraźne oznaki podniecenia. Jego członek jest już w połowie wzwiedziony. W widoczny sposób Mattern napala się na Mamelon; coś dzieje się między tą parą przez ostatnie dwa miesiące — podejrzewa Siegmund — coś więcej niż zwykłe lunatykowanie. Mało go to obchodzi. Przynajmniej ona jest szczęśliwa… W ciszy pokoju słychać dyszenie socjokomputatora. Zabiera się do budzenia Mamelon.

— Witaj, Charles — odzywa się Siegmund.

Mattern aż podskakuje z zaskoczenia i parska nerwowym śmiechem.

— Nie miałem zamiaru cię budzić, Siegmundzie.

— Nie spałem. Obserwowałem cię.

— Mogłeś przynajmniej odezwać się i oszczędzić mi tego skradania.

— Wybacz. Nie pomyślałem o tym.

Teraz i Mamelon rozbudziła się. Siedzi na platformie naga do pasa. Zabłąkany kosmyk jej hebanowych włosów cudownie układa się na zaróżowionej lewej sutce. Biała skóra rozświetlona wątłą poświatą nocnego blasku. Uśmiecha się skromnie do Matterna, jak przystało na przyzwoitą, praworządną obywatelkę, do której właśnie zawitał nocny gość.

— Charles, skoro już tu jesteś — mówi Siegmund — skorzystam z okazji i powiem ci, że dostałem zadanie, przy którym będzie mi potrzebna twoja współpraca. Od Stevisa. Chce wiedzieć, czy wzrosło zapotrzebowanie na wizyty u błogosławiennych i pocieszycieli przy ewentualnym spadku zainteresowania spędzaniem czasu w ośrodkach fonicznych. Podwójny wykres z…

— Siegmundzie, jest noc. — Krótko i węzłowato. — Zaczekajmy z tym do rana.

— Jasne. Masz rację.

Spąsowiały na twarzy Siegmund wstaje z platformy. Lunatyk u Mamelon to żaden powód, aby wychodził, ale nie chce zostać. Zupełnie jak ten warszawiak, dający żonie i przybyszowi trochę zbytecznej, nieproszonej intymności. Pośpiesznie łapie coś do ubrania. Mattern przypomina mu, że przecież wcale nie musi ich opuszczać. Tym razem tak. Siegmund wychodzi odrobinę zbyt gwałtownie. Prawie biegnie przez korytarz. Pojadę do Louisville, do Scylli Shawke. Jednak zamiast kazać szybociągowi wieźć się na poziom Shawke'ów, wywołuje piętro w rodzinnym Szanghaju. 799: tam gdzie jest mieszkalnia Charlesa i Principessy Matternów. Nie ma śmiałości odwiedzić Scylli, będąc w takim stanie. Porażka z nią mogłaby drogo kosztować. Dlatego zadowoli się Principessą. Tą tygryska, prawdziwą dzikuską. Może właśnie jej czysty, zwierzęcy temperament przywróci mu dobre samopoczucie. Oprócz Mamelon to najbardziej namiętna kobieta, jaką zna. I w odpowiednim wieku — dojrzała, ale jeszcze nie przekwitła. Siegmund zatrzymuje się przed drzwiami Matternów. Uderza go myśl, że w szukaniu żony mężczyzny, który właśnie kocha się z jego żoną, kryje się coś archaicznie kołtuńskiego, zupełnie nie z ery miastowców. Lunatykowanie powinno być z założenia bardziej przypadkowe, mniej planowane — ot, jeszcze jeden sposób pomnażania życiowych doświadczeń. Mimo wszystko… Trąca drzwi. Na odgłos dochodzących z głębi mieszkalni jęków rozkoszy czuje jednocześnie ulgę i konsternację. Widzi parę na platformie: te ramiona i nogi należą chyba do Principessy, na której, sapiąc z przejęciem, pracowicie podryguje Jason Quevedo. Siegmund prędko się ulatnia. Znów sam na korytarzu. Dokąd teraz? Dziś wieczór świat jest jak dla niego zbyt skomplikowany. Logicznie rzecz biorąc, powinien teraz zaliczyć mieszkalnię Quevedo. I Micaelę. Tylko że u niej też na pewno ktoś jest. Mózg zaczyna mu pulsować pod czaszką. Nie ma ochoty bez końca włóczyć się po monadzie. Chce tylko gdzieś zasnąć. Ni stąd, ni zowąd całe to lunatykowanie wydaje mu się czymś wstrętnym: obowiązkowym i nienaturalnym, na siłę. Absolutna wolność, tyle że przymusowa. Właśnie w tym momencie tysiące mężczyzn kursuje po całej gigantycznej monadzie. Wszyscy gotowi spełnić swój błogosławienny obowiązek. Szurając nogami po ziemi, Siegmund człapie korytarzem, aż w końcu przystaje przy oknie. Noc jest bezksiężycowa, za to na całym niebie błyszczą gwiazdy. Sąsiadujące miastowce stoją dziś jakoś dalej niż zwykle. Tysiące jasno oświetlonych okien. Ciekawe, czy widać stąd osadę leżącą gdzieś tam, na północy. Ci zwariowani rolnicy. Brat Micaeli Quevedo, Michael — ten, który oszalał — przypuszczalnie odwiedził ich. Przynajmniej chodzą takie plotki. Micaela do dziś chodzi przygnębiona losem brata — nonszalanta. Spuścili go do zsuwni, jak tylko postawił pierwszy krok w monadzie. Cóż, rozumie się, że komuś takiemu nie można pozwolić żyć w miastowcu jak gdyby nigdy nic. Malkontent, roznoszący truciznę jawnej niebłogosławienności i niezadowolenia. Tym niemniej Micaela na pewno ciężko to przeżyła. Zawsze powtarzała, że byli ze sobą bardzo blisko. Bliźnięta. Uważa, że ci z Louisville powinni byli osądzić go przynajmniej formalnie. Ale przecież tak właśnie było. Micaela może nie wierzyć, lecz jej brat został skazany legalnie. Siegmund pamięta, że widział dokumenty. Wyrok podpisał Nissim Shawke. „Jeżeli zbiegły mężczyzna wróci kiedykolwiek do Monady 116, należy go natychmiast zlikwidować”. Biedna Micaela. Kto wie, może między rodzeństwem istniał jakiś niezdrowy układ? Mógłbym wybadać Jasona. Może go spytam.