Выбрать главу

Wielkie, przemysłowe Birmingham. Blady i spocony Siegmund przygląda się, jak jedne maszyny wytłaczają inne, podczas gdy ponurzy, przygarbieni brygadziści nadzorują produkcję. Ta machina z ramionami będzie pracować w osadzie farmerów przy przyszłorocznych żniwach. Tamta ciemna, połyskująca rura będzie latać nad polami, rozpylając truciznę przeciw szkodnikom.

Uświadamia sobie, że płacze. Nigdy w życiu nie zobaczy, jak wyglądają osady. Nigdy nie zanurzy palców w żyznej, brunatnej ziemi. Doskonale zazębiający się układ ekologiczny współczesnego świata. Zgodne współżycie osady i miastowca dla wspólnego dobra. Taki cudowny, taki wspaniały system. A więc czemu płacze?

San Francisco: miasto artystów, muzyków, pisarzy. Kulturowe getto. Dillon Chrimes ma próbę swojej kosmokapeli. Pajęczyna ogłuszających tonów. Nieproszony gość.

— Siegmund? — pyta Chrimes, dekoncentrując się. — Jak leci? Fajnie, że wpadłeś.

Siegmund śmieje się. Pokazując na wibrastar, kometoharfę, inkantator i pozostałe instrumenty, mamrocze:

— Nie przerywajcie, proszę. Ja tylko szukam boga. Mogę trochę posłuchać? Może jest tutaj. Grajcie dalej.

Na siedemset sześćdziesiątym pierwszym — najniższym piętrze Szanghaju — odwiedza Micaelę Quevedo. Żona Jasona nie wygląda najlepiej. Krucze włosy, zaniedbane, zwisają w bezładnych strąkach. Oczy przepełnione goryczą, ściągnięte wargi. Jest wyraźnie przestraszona, widząc go u siebie w środku dnia. Siegmund pyta prędko:

— Możemy przez chwilę porozmawiać? Chciałbym dowiedzieć się paru rzeczy o twoim bracie Michaelu. Dlaczego wyszedł z monady. Co takiego miał nadzieję znaleźć na zewnątrz. Wiesz coś na ten temat?

Jej twarz jeszcze bardziej tężeje.

— Nic nie wiem — mówi oschle. — Michael zwariował, to wszystko. Nie zwierzał mi się, czemu to zrobił.

Widać wyraźnie, że nie mówi mu prawdy, ukrywając jakieś ważne szczegóły.

— Nie bądź niebłogosławienna — nalega. — Muszę wiedzieć. Nie dla Louisville. Dla siebie samego.

Łapie ją za szczupły nadgarstek.

— Ja też myślę o wyjściu z miastowca — wyznaje.

Zagląda do własnej mieszkalni na siedemset osiemdziesiątym siódmym. Mamelon wyszła. Pewnie jak zwykle gimnastykuje swoje jędrne ciało w Hali Fizycznego Spełnienia. Siegmund nagrywa dla niej krótką wiadomość.

— Kochałem cię — mówi. — Kochałem cię. Kochałem.

W przejściu na korytarzu natyka się na Charlesa Matterna.

— Wpadnijcie do nas na kolację — zaprasza socjokomputa-tor. — Principessa tak was lubi. Dzieci też. Indra i Sandor, nawet Mara, stale o was pytają. „Kiedy znów przyjdzie Siegmund? Jest taki fajny”.

Siegmund potrząsa głową.

— Wybacz, Charles, może kiedy indziej. Dzięki za zaproszenie.

Mattern wzrusza ramionami.

— Szczęść boże, to do następnego razu — rzuca na odchodnym, zostawiając Siegmunda w samym środku przelewającego się tłumu przechodniów.

Toledo. Ulubione przez rozpieszczone latorośle kasty administratorów. Miasto Rhei Shawke. Siegmund nie ma odwagi na wizytę u niej. Jest za spostrzegawcza, rozszyfrowałaby od razu, że jest w ostatnim stadium załamania i na pewno podjęłaby jakieś środki zaradcze. Mimo to musi przynajmniej zbliżyć się do niej. Przystaje przed jej mieszkalnią i z czułością przykłada wargi do drzwi. Rhea. Rhea. Rhea. Ciebie też kochałem. Teraz na górę.

Nie ma zamiaru odwiedzać nikogo w Louisyille, mimo iż czuje, że tego wieczoru widok któregoś z zarządców, Nissima Shawke, Monroe Stevisa czy Kiplinga Freehouse'a, sprawiłby mu przyjemność. Magiczne nazwiska, które wciąż poruszają coś w jego duszy. Najlepiej ominąć je w pamięci. Idzie prosto na tysięczne piętro, na lądowisko. Wychodzi na dwór, staje na płaskiej, omiatanej wiatrem płycie. Już noc. Gwiazdy płoną jak szalone. Tam wysoko jest bóg; wszechobecny i wszechogarniający, ze spokojem unosi się wśród niebiańskiej maszynerii. Siegmund ma pod stopami cały ogrom Monady Miejskiej 116. Liczba ludności na dzisiaj? 888 904. Mniej więcej. Jakieś 131 in plus od wczoraj i 9902 od początku roku — w miejsce tych, którzy odeszli zasiedlić nowy Miastowiec 158. A może to zupełnie błędne liczby? Nieważne. Jak by nie było, monada tętni życiem. Rodzi owoce, wypełnia się. Szczęść boże! Taka rzesza bogobojnych sług. 34 tysiące dusz w samym Szanghaju. Warszawa. Praga. Tokio. Upajający pionowy wzrost. Jedna strzelista wieża mieszcząca tyle tysięcy istnień. Tyle przyłączeń do jednej centralnej macierzy. Doskonała równowaga, a jednocześnie tryumf nad entropią. Tak dobrze się zorganizowaliśmy. Wszystko dzięki naszym oddanym administratorom.

A tam, spójrz tylko! Sąsiednie monady! Jaki cudownie równiutki rząd! 117,118,119,120. Pięćdziesiąt jeden wież konstelacji Chipitts. Łączna liczba ludności: 41 516 883. Coś koło tego. Na wschód od Chipitts mamy Boshwash. Na zachód — Sansan. Za morzem leżą Berpar i Wienbud, Shankong i Bocarac. I jeszcze więcej. Skupiska wież, a w każdym miliony zamkniętych w środku dusz. Ile to ludzi mamy dziś na świecie? Doszliśmy już do siedemdziesięciu sześciu miliardów? Prognozy na całkiem niedaleką przyszłość zakładają jakieś sto miliardów. Trzeba będzie zbudować sporo nowych miastowców, żeby to wszystko pomieścić. I tak zostanie jeszcze mnóstwo miejsca na Ziemi. Ostatecznie, można przecież stawiać platformy na morzu.

Patrzy na północ i wydaje mu się, że na horyzoncie widzi blask ognisk, płonących w osadzie rolniczej. Niczym błysk diamentu w promieniach słońca. Rolnicy tańczą. Te ich śmieszne obrzędy. Muszą wybłagać płodność dla swoich pól. Szczęść boże! Nie mogłoby być lepiej. Siegmund uśmiecha się i rozkłada szeroko ramiona. Gdyby tylko mógł objąć wszystkie gwiazdy, może wtedy znalazłby boga? Podchodzi do samej krawędzi lądowiska. Barierka i pole siłowe chronią go przed podmuchem hulającego na wolności wiatru, który mógłby strącić go w otchłań śmierci. Naprawdę mocno tu wieje. Nic dziwnego, w końcu to trzy kilometry nad ziemią. Iglica, mierząca w boskie oko. Gdyby tylko mógł doskoczyć do nieba. Poszybować w powietrzu, patrząc w dół na Chipitts ze swoimi rzędami wież, otoczonych polami uprawnymi — tę przecudowną harmonię pionowości mo-nad i horyzontalnego piękna rolniczych osiedli. Jak wspaniale wygląda świat tej nocy. Siegmund odrzuca głowę w tył. Oczy mu płoną. Błogosławienny nie kłamał. Bóg jest. Tam! I tam! Zaczekaj na mnie, już idę! Przekłada nogi przez barierkę. Drży trochę. Mocuje się z prądami powietrza. Przeszedł już nad polem ochronnym. Miastowiec zaczął się jakby przechylać. Pomyśleć tylko, ile ciepła muszą dawać 888 904 ludzkie ciała, żyjące pod jednym dachem. Ile śmieci trafia co dzień do zsuwni. Te wszystkie istnienia, złączone na wielkiej, wspólnej rozdzielni. A bóg czuwa nad nami. Idę! Już idę! Siegmund ugina nogi w kolanach, zbiera się w sobie, bierze głęboki wdech. Dalekim, pięknym skokiem leci do boga.

* * *

Poranne słońce zawędrowało już na wysokość górnych pięćdziesięciu pięter Monady Miejskiej 116. Jeszcze trochę i cała wschodnia ściana budowli zacznie lśnić niczym gładź morza o świcie. Tysiące okien rozbłyska, pobudzone pierwszymi fotonami brzasku. Śpiący wiercą się. Życie biegnie dalej. Szczęść boże! Zaczyna się kolejny szczęśliwy dzień.