Выбрать главу

– Duży pistolet. Zwłaszcza dla dziewczyny.

– Tak. Buldożer powiada, że to także wskazuje na tę szajkę, Malmström, Mohrén i Roos. Oni zawsze używają broni dużego kalibru. Dla efektu, żeby przestraszyć. Tylko…

– Tylko co?

– Malmström i Mohrén nie strzelają do ludzi. Przynajmniej do tej pory nigdy tego nie robili. Jak się ktoś stawia, wsadzają kulę w sufit, żeby przywrócić porządek.

– A czy jest jakiś sens zatrzymywać tego Roosa?

– Myślę, że Buldożer rozumuje tak: Jeżeli Roos ma swe zwykłe murowane alibi, jeżeli był w piątek na przykład w Yokohamie, można mieć pewność, że to on ten wyczyn zaplanował. Jeżeli natomiast był wtedy w Sztokholmie, rzecz jest wątpliwa.

– A co na to sam Roos? Nie jest wściekły?

– Nigdy. Powiada, że rzeczywiście jest starym kumplem Malmströma i Mohréna i przykro mu, że mają takie zwichnięte życie. Poprzednim razem pytał, czy nie wydaje nam się, że mógłby jakoś pomóc starym przyjaciołom. Akurat był przy tym intendent Malm. O mało ataku apopleksji nie dostał.

– A Olsson?

– Pochwalił. Uważał, że to dobre pociągnięcie w tej partii szachów.

– I na co on czeka?

– Słyszałeś przecież, na następne pociągnięcie. Przypuszcza, że Roos planuje wielki skok, który Malmström i Mohrén wykonają. Chcą pewnie zgarnąć tyle pieniędzy, żeby mogli wyemigrować po cichu i resztę życia spędzić w charakterze rentierów.

– I koniecznie musi to być skok na bank?

– Buldożer gdzieś ma wszystko, prócz banków – powiedział Larsson. – I chyba takie ma polecenie.

– A co z tym świadkiem?

– Tym metalowcem?

– Tak.

– Był rano, obejrzał zdjęcia. Nikogo nie poznał.

– Ale co do samochodu jest pewien?

– Absolutnie pewien.

Gunvald Larsson chwilę siedział w milczeniu wyłamując palce, że w stawach trzeszczało.

– Z tym samochodem coś nie klapuje.

XI

Zanosiło się na upalny dzień i Martin Beck wyjął z szafy najlżejsze ubranie. Jasne, niebieskie, kupił je przed miesiącem, i miał na sobie dopiero raz. Gdy wkładał spodnie, plama z rozmazanej czekolady przypomniała mu, że było to z okazji, której towarzyszyło spotkanie z dziećmi Kollberga i że zmieniło się ono w prawdziwą orgię zabawy.

Zdjął więc spodnie, poszedł z nimi do kuchni i zmoczył róg ścierki ciepłą wodą. Potarł ścierką plamę, która natychmiast zrobiła się jeszcze większa. Nie poddał się jednak, dalej zawzięcie czyścił materiał, myśląc jednocześnie, że właściwie tylko w podobnych sytuacjach odczuwał brak Ingi, poza tym bardzo rzadko, mówiło to coś niecoś o tym, jakie było ich małżeństwo. Wreszcie połowa nogawki była zupełnie mokra, plama jednak prawie znikła.

Przeciągnął paznokciami wzdłuż kantu i powiesił spodnie na poręczy krzesła, żeby wyschły na słońcu, które wlewało się przez otwarte okno.

Było dopiero wpół do ósmej, a on nie spał, już od wielu godzin. Wczoraj wieczorem zasnął bardzo wcześnie i spał głęboko, nic mu się nie śniło. Pierwszy po długiej przerwie dzień pracy specjalnie męczący nie był, a jednak musiał go wyczerpać.

Martin Beck otworzył lodówkę, spojrzał na pudełko z mlekiem, paczkę masła i samotną butelkę wody mineralnej i pomyślał, że w drodze powrotnej trzeba będzie zrobić zakupy. Piwo i jogurt. Może lepiej skończyć z piciem jogurtu na śniadanie, naprawdę dobre to nie było. Tylko będzie musiał znaleźć coś odpowiedniego na śniadanie. Lekarz powiedział, że po wypisaniu ze szpitala powinien przybrać na wadze przynajmniej tyle, ile stracił, a właściwie trochę więcej.

W sypialni zadzwonił telefon.

Martin Beck zamknął lodówkę i poszedł odebrać telefon.

Siostra Birgit z domu spokojnej starości.

– Pani Beck pogorszyło się – powiedziała. – Wczoraj rano miała wysoką gorączkę, ponad trzydzieści dziewięć. Pomyślałam, że lepiej pana komisarza zawiadomić.

– Dziękuję. Czy już się obudziła?

– Pięć minut temu. Ale jest bardzo osłabiona.

– Zaraz przyjadę – powiedział Martin Beck.

– Musieliśmy przenieść ją do innego pokoju, żeby móc ją mieć pod ciągłą obserwacją – powiedziała siostra Birgit. – Proszę więc wpierw przyjść do mnie do kancelarii.

Matka Martina Becka miała osiemdziesiąt dwa lata i ostatnie dwa spędziła na oddziale chorych domu spokojnej starości. Choroba była przewlekła, z początku przejawiała się lekkimi zawrotami głowy, które stawały się coraz dotkliwsze i częstsze. W końcu nastąpił częściowy paraliż. Przez ostatni rok poruszała się tylko w fotelu na kółkach a od kwietnia nie wstawała już z łóżka.

W okresie swej rekonwalescencji Martin Beck bardzo często ją odwiedzał i przygnębiał go widok matki niknącej z wiekiem i coraz bardziej zamroczonej przez chorobę.

Ostatnio brała go za męża, za jego ojca, który nie żył od dwudziestu dwóch lat.

Ciężko też było mu widzieć, jak bardzo stała się samotna i odcięta od świata w swym pokoju. Nim zawroty głowy się zaczęły, często jeździła do miasta, chodziła do sklepów, widywała ludzi, odwiedzała nielicznych żyjących jeszcze przyjaciół. Jeździła do Ingi i Rolfa w Bagarmossen albo do wnuczki Ingrid, która miała własne mieszkanie w Stocksund.

Oczywiście że i przed chorobą wiele razy czuła się osamotniona i przykrzyło jej się, ale póki była zdrowa i mogła się ruszać, miała możliwość widywania kogoś od czasu do czasu, nie tylko chorych i starych, którzy ją otaczali. Czytała gazety, słuchała radia i oglądała programy telewizyjne, czasem chodziła na koncert albo do kina. Wiedziała, co się na świecie dzieje, i interesowało ją to.

Zmiany psychiczne nastąpiły szybko, gdy choroba zmusiła ją do izolacji.

Martin Beck widział, jak matka tępieje, traci zainteresowanie życiem poza ścianami pokoju, a w końcu zupełnie traci kontakt z rzeczywistością, ze współczesnością.

Przypuszczał, że działał tu jakiś mechanizm samoobrony umysłu, sprawiając, że świadomość jej wróciła w przeszłość, bo we współczesnym jej bytowaniu nie było nic pocieszającego.

Przerażenie go ogarnęło, gdy zrozumiał, jak mijają jej dni, wtedy jeszcze, gdy wstawała, spędzała dzień w fotelu na kółkach i w czasie jego wizyt wydawała się obecna i zadowolona.

O siódmej rano myto ją i ubierano, sadzano na fotelu i dostawała śniadanie. Potem siedziała w pokoju sama, radia już nie mogła słuchać, słuch już miała za słaby, czytać nie mogła, zbyt to było męczące, a ręce nie mogły utrzymać robótki. O dwunastej dostawała obiad, a o trzeciej pielęgniarki z oddziału chorych kończyły pracę rozebrawszy ją przedtem i położywszy do łóżka. Później dostawała jeszcze lekką kolację, ale nie miała apetytu i często nie tykała jedzenia. Raz powiedziała mu, że personel gniewa się na nią, że nie je, ale nic nie szkodzi, przynajmniej ktoś przyjdzie i coś mówi.

Martin Beck wiedział, że brak personelu w domach dla ludzi starych jest trudnym problemem, a już zwłaszcza pielęgniarek i salowych na oddziałach chorych. Wiedział też, że ten personel, który jest, przyjaźnie i troskliwie odnosi się do starych, robi co może, mimo marnej pensji i niewygodnych godzin pracy. Zastanawiał się, jak uczynić jej bytowanie znośniejszym, może przenieść ją do prywatnego szpitala, gdzie poświęcano by jej więcej czasu i uwagi, wkrótce jednak zrozumiał, że lepszej opieki nigdzie nie znajdzie i że jedyne, co może dla niej zrobić, to odwiedzać ją jak najczęściej. Próbując w miarę możliwości polepszyć sytuację matki, przekonał się, że bardzo wielu starym ludziom przypadł w udziale o wiele gorszy los.