Rzeczywiście zdumiewające. Drzwi i oba okna były zamknięte. Kvastmo powiedział, że gdy weszli – on i Kristiansson – żadnej broni nie zauważyli. Powiedział też, że mieszkanie cały czas było strzeżone i niemożliwe, żeby ktoś mógł tam wejść i usunąć jakiś przedmiot.
Martin Beck znowu stanął w drzwiach i popatrzył na pokój. Przy przeciwległej ścianie stało łóżko i półka. Na półce lampa z abażurem z marszczonego żółtego materiału, pęknięta popielniczka z zielonego szkła i duże pudełko zapałek. Niżej kilka wystrzępionych tygodników i trzy książki. Pod ścianą na prawo krzesło z siedzeniem w zielono-białe paski, pod przeciwległą ścianą stół i krzesło. Na podłodze stał piecyk elektryczny z czarnym skręconym sznurem, wyciągniętym z kontaktu. Był tu także dywan, ale posłano go do laboratorium. Właśnie na dywanie, wśród mnóstwa innych plam, wykryto ślady krwi Svärda, jak wykazało badanie grupy krwi.
W przedpokoju była szafa ścienna. Na jej dnie leżała brudna koszula flanelowa nieokreślonego koloru, trzy brudne skarpetki i zniszczona pusta torba z brązowego brezentu.
Na ramiączku wisiał względnie nowy popelinowy płaszcz a na kołkach szare flanelowe spodnie, zielony pulower, robiony ręcznie na drutach, i szary podkoszulek z długimi rękawami.
I to wszystko.
Według patologa było zupełnie wykluczone, by Svärd – postrzelony gdzieś na innym miejscu – przyszedł do mieszkania, zaryglował drzwi i położył się, żeby umrzeć. Martin Beck nie był w tych sprawach specjalistą, ale tyle doświadczenia miał, żeby wiedzieć, że jest to słuszna opinia.
Więc jak to się stało?
Jak mógł zostać zastrzelony, jeżeli nikogo nie było w mieszkaniu prócz niego, a on sam tego nie zrobił?
Gdy Martin Beck odkrył, jak niedbale cała ta sprawa została potraktowana, był przekonany, że i tę tajemnicę można złożyć na karb jakiegoś zaniedbania, teraz jednak skłonny był wierzyć, że w pokoju istotnie nie było żadnej broni i że Svärd sam zamknął i zaryglował drzwi, a tym samym wypadek śmierci stawał się całkowicie niepojęty.
Raz jeszcze przeszedł po mieszkaniu, przyjrzał się wszystkiemu z pedantyczną dokładnością, lecz nie znalazł żadnego wyjaśnienia. Wreszcie wyszedł, by usłyszeć, co mają do powiedzenia inni lokatorzy.
W kwadrans później znalazł się na ulicy, wcale nie mądrzejszy niż przedtem.
Sześćdziesięciodwuletni były tragarz Karl Edvin Svärd był najwyraźniej samotnikiem.
Mieszkał tu ponad trzy miesiące, a bardzo nieliczni z pozostałych mieszkańców wiedzieli o jego egzystencji. Ci, którzy go widywali wchodzącego i wychodzącego, widywali go tylko samego. Nikt nigdy nie zamienił z nim słowa. Nikt go nie widział pijanego, nigdy nie słyszano z jego mieszkania hałasów ani w ogóle żadnych dźwięków.
Martin Beck zatrzymał się przed bramą. Spojrzał w górę na zielony i gęsty park, wznoszący się po drugiej stronie ulicy. Pomyślał, że warto by się tam wdrapać i posiedzieć chwilę pod lipami, ale przypomniało mu się, że postanowił spenetrować uliczkę na szczycie wzgórza.
Ulicę Olofa Gjödinga.
Przeczytał tę nazwę na tabliczce i wspomniał, iż przed wielu laty słyszał, iż Olof Gjöding był nauczycielem szkoły na Kungsholmen w osiemnastym wieku. Zastanowił się, czy tamta szkoła była w tym samym miejscu, gdzie teraz gimnazjum przy Hantverkargatan.
Przy zejściu do Polhemsgatan znajdował się sklep z wyrobami tytoniowymi. Wstąpił i kupił paczkę papierosów z filtrem.
XIII
We wtorek w południe, gdy samolot z Amsterdamu wylądował na Arlandzie, dwaj ubrani po cywilnemu policjanci czekali w sali przylotów na Wernera Roosa. Poinstruowano ich, żeby zachowywali się dyskretnie i bez żadnych zbędnych manifestacji, toteż gdy Roos szedł przez płytę w towarzystwie dwóch stewardes, oczekujący usunęli się na stronę.
Werner Roos natychmiast ich zauważył i albo widział ich już przedtem i poznał, albo po prostu wyczuł, że to policjanci, i od razu zrozumiał, że ich obecność dotyczy jego osoby.
Przystanął, powiedział parę słów do stewardes, które kiwnęły głowami na pożegnanie i zniknęły za szklanymi drzwiami.
Werner Roos zdecydowanym krokiem podszedł do policjantów.
Był wysoki, szeroki w ramionach, opalony, ubrany w granatowy mundur. W jednej ręce trzymał czapkę, w drugiej czarny neseser z szerokimi pasami. Włosy miał blond, bujne bokobrody, zwichrzoną grzywę na czole, a krzaczaste brwi groźnie ściągnięte. Wysunął brodę i zmierzył ich zimnym spojrzeniem niebieskich oczu.
– No, cóż to za komitet powitalny? – spytał.
– Prokurator Olsson chce z panem porozmawiać, będzie więc pan uprzejmy pojechać z nami na Kungsholmen – powiedział jeden z policjantów.
– Czy on ma dobrze w głowie – powiedział Roos. – Przecież byłem tam dwa tygodnie temu, a dziś nie mam więcej do powiedzenia niż wtedy.
– Tak, tak – powiedział starszy z policjantów. – Z nim pan o tym pomówi, my tylko wykonujemy polecenie.
Roos z irytacją wzruszył ramionami i poszedł ku wyjściu. Przy samochodzie powiedział:
– Ale musicie mnie zawieźć do domu, do Märsty, żebym się mógł przebrać. Adres znacie.
Usadowił się z tyłu i z ponurą miną skrzyżował ręce.
Młodszy z policjantów, który prowadził samochód, zaprotestował przeciw traktowaniu go jak taksówkarza, ale kolega go uspokoił i dał mu adres.
Towarzyszyli Roosowi do mieszkania i cierpliwie czekali w przedpokoju, gdy on zmieniał mundur na jasne spodnie, koszulkę polo i zamszową kurtkę.
Potem pojechali do komendy policji na Kungsholmen i odstawili go do pokoju, gdzie czekał Buldożer Olsson.
Gdy drzwi się otwarły, Buldożer zerwał się, ruchem ręki odprawił policjantów i podsunął krzesło Roosowi. Potem sam usiadł za biurkiem i zaczął radośnie:
– Tak, panie Roos, i kto by się spodziewał, że tak prędko się zobaczymy.
– Pan, jak mi się zdaje – odparł Roos. – Mojej winy w tym nie ma na pewno. I bardzo chciałbym wiedzieć, jaki pan ma tym razem powód, żeby mnie zatrzymywać.
– O, nie bierzmy tego tak poważnie, panie Roos. Powiedzmy, że chcę, by mnie pan poinformował. Przynajmniej od tego zaczniemy.
– Uważam też za zupełnie zbędne wysyłanie pańskich pomocników, by zabierali mnie z miejsca pracy. Zresztą równie dobrze mógłbym mieć teraz lot, a naprawdę nie chcę stracić pracy tylko dlatego, że panu ciągle przychodzi ochota pogadania ze mną o byle czym.
– No, tak źle nie jest. Wiem, że ma pan teraz wolne. Czterdzieści osiem godzin, nieprawdaż? Mamy więc czasu pod dostatkiem, nikt na tym nie straci – przyjaźnie powiedział Buldożer.
– Nie może mnie pan zatrzymać tu dłużej niż sześć godzin – powiedział Roos i spojrzał na zegarek.
– Dwanaście godzin, panie Roos. A nawet i dłużej, jeżeli będzie trzeba.
– A w takim razie będzie pan prokurator uprzejmy powiedzieć, o co jestem podejrzany – arogancko odparł Werner Roos.
Buldożer podsunął Roosowi paczkę prince’ów, ale Roos pogardliwie potrząsnął głową i wyjął pudełko benson hedges. Zapalił papierosa pozłacaną zapalniczką dunhill i czekał, a Buldożer Olsson zapałką zapalił swego papierosa z filtrem.
– Nie powiedziałem jeszcze, że o cokolwiek pana podejrzewam – podjął, podsuwając Roosowi popielniczkę. – Chciałem tylko porozmawiać trochę o tym skoku w piątek.
– Jakim skoku? – spytał Werner Roos, robiąc minę człowieka nic nie rozumiejącego.
– Na bank przy Hornsgatan. Udany skok o tyle, o ile dziewięćdziesiąt tysięcy to ładna suma, mniej jednak udany dla jednego z klientów banku, który został zastrzelony – sucho oświadczył Buldożer Olsson.