Werner Roos popatrzył na niego ze zdziwieniem i wolno potrząsnął głową.
– Buja pan nieco w przestworzach – powiedział. – I to było w piątek?
– Właśnie. A wtedy oczywiście pan bujał w przestworzach, panie Roos. A ściślej mówiąc, latał pan. Gdzież to znajdowaliśmy się akurat w piątek? – Buldożer Olsson rozparł się w krześle i z zadowoleniem spojrzał na Roosa.
– Gdzie pan był, panie Olsson, nie wiem, lecz ja rzeczywiście znajdowałem się w Lizbonie. Można sprawdzić w biurze linii lotniczych. Mieliśmy lądowanie w Lizbonie o czternastej czterdzieści pięć, z dziesięciominutowym opóźnieniem. W sobotę rano o dziewiątej dziesięć odlot, na Arlandzie byliśmy o piątej trzydzieści. W piątek jadłem obiad i spałem w hotelu „Tivoli”. Co też z łatwością można sprawdzić.
Werner Roos też rozparł się w krześle i triumfująco spojrzał na Buldożera, który promieniał zadowoleniem.
– Pięknie – powiedział. – Bardzo piękne alibi, panie Roos. – Pochylił się, zgasił w popielniczce niedopałek i dodał chytrze. – Ale panowie Malmström i Mohrén nie byli w Lizbonie, prawda?
– A dlaczego u licha, mieliby być w Lizbonie? Zresztą to nie moja sprawa dowiadywać się, co kiedy robią Malmström i Mohrén.
– Czyżby, panie Roos?
– Owszem, i wiele razy już to powtarzałem. A jeżeli chodzi o to tam w piątek, to nie zdążyłem nawet przeczytać szwedzkich gazet z ostatnich dni i pojęcia nie mam o żadnym napadzie na bank.
– W takim razie mogę pana poinformować, panie Roos, że napad został dokonany w porze tuż przed zamknięciem przez kogoś, kto przebrany za kobietę, zgarnął dziewięćdziesiąt tysięcy w banknotach, zastrzelił klienta i uciekł samochodem renault. To zastrzelenie zmienia zakwalifikowanie przestępstwa, jak pan zapewne rozumie.
– Nie rozumiem tylko, co w ogóle mam z tym wspólnego – powiedział Roos z irytacją.
– Kiedy widział się pan z przyjaciółmi, Malmströmem i Mohrénem, ostatni raz? – spytał Buldożer.
– Już to poprzednim razem mówiłem. Nie widziałem się z nimi od tamtej pory.
– I nie wie pan, gdzie przebywają?
– Nie. Wiem o nich tylko to, co pan mi mówi. A widziałem ich jeszcze, nim wdepnęli do Kumli.
Buldożer Olsson przyjrzał się Roosowi przenikliwie. Zapisał coś w leżącym przed nim bloku, zamknął blok i wstał.
– No cóż – powiedział nonszalancko. – Nietrudno będzie dowiedzieć się.
Podszedł do okna i spuścił żaluzje, bo popołudniowe słońce zaczęło zaglądać do pokoju.
Werner Roos zaczekał, aż Buldożer znowu usiądzie, i dopiero wtedy powiedział:
– Tyle w każdym razie mogę powiedzieć, że jeżeli była strzelanina, to Malmström i Mohrén nie są w to wmieszani. Oni nie tacy głupi.
– Można przypuścić, że Malmström i Mohrén nie posunęliby się do strzelania, ale to wcale nie wyklucza ich udziału. Mogli siedzieć w samochodzie. Czy nie?
Roos wzruszył ramionami i ponuro zapatrzył się w podłogę, wcisnąwszy brodę w wywijany kołnierz.
– Poza tym nie jest przecież nieprawdopodobne, że posłużyli się którymś z kompanów, może kobietą – ciągnął dalej Buldożer z ożywieniem. – Może kobietą. To możliwość, którą trzeba brać pod uwagę. Czy nie była to czasem narzeczona Malmströma, ta, która uczestniczyła w napadzie, za który wpadli?
Strzelił palcami.
– Tak, Gunilla Bergström. Dostała półtora roku, więc gdzie ona jest, wiemy.
Roos zerknął na niego nie podnosząc głowy.
– Bo ona jeszcze nie uciekła – wyjaśnił Buldożer nawiasowo. – Ale są przecież inne dziewczęta. A panowie najwidoczniej nic nie mają przeciw współpracowniczkom. Co pan na to powie, panie Roos?
Werner Roos wzruszył ramionami i wyprostował się.
– A co mam powiedzieć – rzekł obojętnie. – Mnie to przecież nie obchodzi.
– Oczywiście, nie – przytaknął Buldożer z namysłem przyglądając się Roosowi.
Potem pochylił się, położył obie ręce na blacie biurka i zapytał:
– A więc twierdzi pan, że w ciągu ostatniego pół roku nie spotykał się pan z Malmströmem i Mohrénem ani nie słyszał o nich?
– Owszem, tak właśnie twierdzę – powiedział Roos. – Jak już mówiłem, nie odpowiadam za to, co oni robią i zamierzają robić. Znamy się, razem chodziliśmy do szkoły powszechnej, nigdy temu nie zaprzeczałem. Trzymaliśmy się razem i potem, tego też nigdy nie próbowałem ukrywać. Ale to nie znaczy, że się widujemy co godzinę albo że mi opowiadają, gdzie się udają i co zamierzają. Nikt chyba tak jak ja nie ubolewa, że zeszli na złą drogę, ale z ich ewentualną przestępczą działalnością nie mam nic wspólnego, i, jak już dawniej mówiłem, chętnie bym dopomógł w sprowadzeniu ich na właściwą drogę. A nie widziałem ich od bardzo dawna.
– Pojmuje pan chyba, że to twierdzenie może mieć bardzo obciążające znaczenie, a nawet pana samego przesunąć na pozycję podejrzanego, jeśli się okaże, że miał pan z nimi kontakty.
– Tego nie pojmuję.
Buldożer uśmiechnął się przyjaźnie.
– O, na pewno tak.
Uderzył w stół i podniósł się.
– Mam parę spraw do załatwienia – powiedział. – Musimy przerwać naszą pogawędkę i podejmiemy ją później, jeśli pan pozwoli.
Buldożer zamaszyście wyszedł z pokoju. Nim zamknął za sobą drzwi, rzucił okiem na Wernera Roosa. Robił wrażenie bardzo zmartwionego i zastanawiającego się głęboko.
Buldożer z zadowoleniem zatarł ręce i potoczył się przez korytarz.
Gdy drzwi się za nim zamknęły, Werner Roos wstał, podszedł do okna i wyjrzał przez szpary między szczebelkami żaluzji. Coś zagwizdał pod nosem, spojrzał na swój Rolex, zmarszczył brwi i szybko podszedł do prokuratorskiego biurka. Przysunął sobie telefon, zaczekał na sygnał, nakręcił numer i czekając zaglądał kolejno do szuflad biurka. Wreszcie ktoś się odezwał.
– Cześć, maleńka – powiedział Roos. – Wiesz, trochę później się zobaczymy, wieczorem. Muszę tu pogadać z pewnym facetem, to może zająć parę godzin. – Ze słuchawką przy jednym uchu, dłubał w drugim ołówkiem, wyjętym z którejś szuflady, a opatrzonym napisem WŁASNOŚĆ PAŃSTWOWA. – Jasne, potem pójdziemy coś wsunąć. Jestem cholernie głodny. – Przyjrzał się ołówkowi, wrzucił go z powrotem do szuflady i zamknął ją.
– Nie, nie jestem w knajpie. To coś w rodzaju hotelu, ale żarcie tu okropne, wolę więc zaczekać i zjeść razem, jak się spotkamy, zgoda? O siódmej. Więc przyjeżdżam po ciebie o siódmej. Tymczasem.
Położył słuchawkę, wstał, wsunął ręce w kieszenie i pogwizdując krążył po pokoju.
Buldożer poszedł do Gunvalda Larssona.
– Mam tu Roosa – powiedział.
– No, i gdzie był w piątek? W Kuala Lumpur czy w Singapurze?
– W Lizbonie – radośnie odpowiedział Buldożer. – Ten rzeczywiście umiał postarać się o pracę, która znakomicie kryje gangstera. Nikt nie może wykazać się zawsze tak fantastycznym alibi.
– A co on mówi poza tym?
– Nic. O niczym nie wie. W każdym razie o niczym, co ma związek z napadem na bank, a Malmströma i Mohréna nie widział od wieków. Śliski jest jak węgorz, chytry jak lis, a kłamie, aż się kurzy jak za galopującym koniem.
– Innymi słowy wędrująca menażeria – stwierdził Gunvald Larsson. – I co zamierzasz z nim zrobić?
Buldożer usadowił się przed Larssonem.
– Zamierzam go wypuścić. Zamierzam zlecić śledzenie go. Mógłbyś posłać kogoś na śledzenie go, kogoś, kogo on nie zna?
– I dokąd to z tym śledzeniem? Do Honolulu? Jeżeli tak, sam się zgłaszam.
– Mówię poważnie – rzekł Buldożer.