– Mogę ustrzelić papierosa? – powiedział jeden.
– Owszem, to znaczy nie – pokojowo powiedział Rönn. – Nie mam papierosów.
W sekundę później w jego brzuch mierzył sztylet a łańcuch od roweru świsnął w niepokojącej bliskości jego głowy.
– Ach ty rybojadzie – powiedział młodzian ze sztyletem. I jednym tchem, zwracając się do kompana dodał: – Ściągaj portfel, ja biorę zegarek i obrączkę.
Rönn nigdy nie był zbyt mocny w dżiu-dżitsu czy karate, coś jednak z tego, co ćwiczył w sali gimnastycznej, zapamiętał.
Dość zręcznie podstawił nogę temu z nożem, który klapnął ze zdumieniem. Dalszy ciąg już nie był tak udany; choć Rönn odchylił głowę tak szybko, jak się dało, dostał mocno łańcuchem powyżej prawego oka, lecz nim zupełnie pociemniało mu w oczach, zdążył złapać napastnika numer dwa i pociągnąć go z sobą na trotuar.
– Teraz koniec pieśni – syknął ten ze sztyletem. Lecz ruchomy oddziałek już nadjechał i nim Rönnowi powróciła jasność spojrzenia, policjanci już wygrzmocili powalonych rzezimieszków pałkami i kolbami i założyli im kajdanki.
Ten z łańcuchem od roweru pozbierał się pierwszy, krew mu spływała po twarzy, rozejrzał się dokoła i powiedział niedowierzająco:
– Co się stało?
– Wszedłeś, chłopcze, prosto w pułapkę – powiedział jeden z policjantów.
– Pułapka? Policyjna? Na nas? Macie wy dobrze w głowie? Myśmy tylko chcieli oskrobać dorsza.
Rönn znowu miał potężnego guza, jedyne zresztą uszkodzenie fizyczne, jakiego doznała w tym dniu grupa specjalna.
Bo poza tym chodziło raczej o dolegliwości psychiczne.
W swej znakomicie wyposażonej technicznie furgonetce, w której mieściła się centrala całej operacji, Buldożer Olsson wiercił się i podskakiwał w niecierpliwym wyczekiwaniu, przeszkadzając nie tylko radiotechnikowi, który usiłował wykonywać swoją pracę, ale i Kollbergowi, który też tam tkwił.
Od chwili kulminacyjnego napięcia, od za piętnaście trzecia, minuty się dłużyły i mijały z dręczącą powolnością.
O trzeciej personel banku zaczął ostentacyjnie szykować się do zamknięcia i dość pokaźna grupa policyjna znajdująca się w banku, kierowana przez Gunvalda Larssona, nie mogła przeszkodzić pracownikom w wykonywaniu zwykłych czynności.
Wszystkim udzieliło się uczucie ogromnej pustki, lecz Buldożer Olsson powiedział:
– Tylko chwilowo zostaliśmy przechytrzeni, moi panowie. A może nawet i to nie. Roos podejrzewa, że my podejrzewamy i ma nadzieję, że się zgubimy. Polecił Malmströmowi i Mohrénowi uderzyć w następny piątek, od dziś za tydzień. Właściwie tylko strata czasu, dla niego, nie dla nas.
O wpół do czwartej nadeszły pierwsze niepokojące raporty. Do tego stopnia alarmujące, że natychmiast wycofano się do kwatery głównej na Kungsholmen, by stamtąd czuwać nad rozwojem wypadków. W ciągu najbliższych godzin telexy nieustannie wystukiwały nowe raporty.
Obraz stopniowo stawał się coraz jaśniejszy, ale to wymagało czasu.
– Milano oznaczało najwidoczniej nie to, coś myślał – chłodno powiedział Kollberg.
– Nie – powiedział Buldożer. – To miało być Malmö. Zręcznie.
Przez dość długą chwilę siedział zupełnie spokojnie.
– Kto mógł u licha wiedzieć, że ulice w Malmö nazywają się tak samo – powiedział Larsson.
– I że prawie wszystkie nowe lokale bankowe buduje się według tego samego wzoru – dodał Kollberg.
– Powinniśmy byli wiedzieć, moi panowie – wykrzyknął Buldożer. – Roos wiedział. Teraz mamy ostrzeżenie. Zapominamy o racjonalizacji. Budownictwo standardowe jest tańsze. Roos nas podpuścił na Sztokholm, ale następnym razem mu się nie uda. Trzeba tylko znowu się wziąć do roboty.
Buldożer wstał i pozornie już uspokojony, spytał:
– A gdzie jest Werner Roos?
– W Istambule – odpowiedział Gunvald Larsson. – Ma parę dni wolnych i tam wypoczywa.
– Ach tak – rzekł Kollberg. – Ciekawe, gdzie wypoczywają Malmström i Mohrén.
– To nie ma znaczenia – powiedział Buldożer, odzyskując nieco zwykłego żaru. – Łatwo przyszło, łatwo poszło. Wkrótce wrócą. Wtedy będzie kolej na nas.
– Tak sądzisz – z powątpiewaniem zauważył Kollberg.
Sytuacja przestała być zagadkowa, choć z drugiej strony był już późny wieczór.
Malmström na przykład zdążył już zajechać w Genewie do hotelu, w którym miał pokój zamówiony przed trzema tygodniami.
Mohrén był w Zurychu. Zamierzał jednak następnego dnia odlecieć do Ameryki Południowej.
Niewiele zdążyli sobie powiedzieć w ciągu tych kilku minut w szopie, przy zmianie samochodów.
– Nie przepuść ciężko zdobytych pieniędzy na kalesony i na baby bez żadnej wartości – karcąco powiedział Mohrén.
– Cholernie dużo zgarnęliśmy – powiedział Malmström. – Gdzie my się pozbędziemy tej forsy?
– Wpłacimy do banku, jasne – powiedział Mohrén. – A ty jak myślałeś?
W parę dni później Werner Roos siedząc w barze „Hilton Istambul” sączył daiquiri i czytał „Herald Tribune”. Po raz pierwszy udało mu się zostać zauważonym przez ten wybredny organ wiadomości. Jednoszpaltowy krótki artykuł pod lakonicznym tytułem Napad na bank w Szwecji. Tekst podawał ważniejsze dane, na przykład sumę. Co najmniej pół miliona dolarów. I jeszcze jedna mniej istotna wiadomość.
Reprezentant szwedzkiej policji stwierdził w swej wypowiedzi, że wiadome jest, jaka organizacja kryje się za tym rabunkiem.
Nieco poniżej jeszcze jedna wiadomość ze Szwecji:
Zbiorowa ucieczka z więzienia. Dziś piętnastu najniebezpieczniejszych szwedzkich specjalistów od napadów na banki zbiegło z Kumla, więzienia uważanego za absolutnie pewne, uniemożliwiające ucieczkę.
Ta ostatnia wiadomość dotarła do Buldożera Olssona, właśnie gdy po raz pierwszy od wielu tygodni położył się obok żony we własnym łóżku. Natychmiast wyskoczył i biegając po sypialni powtarzał z zachwytem:
– Jakie możliwości! Jakie fantastyczne możliwości! Teraz wojna na śmierć i życie!
XXVIII
Martin Beck przyszedł do domu przy Tulegatan kwadrans po piątej w piątek. Niósł pod pachą łamigłówkę, w ręku plastykową torbę ze sklepu monopolowego. Rheę spotkał na parterze. Schodziła po schodach klapiąc czerwonymi drewniakami, miała na sobie tylko długi liliowy sweter. W obu rękach niosła torby ze śmieciami.
– Cześć – powiedziała. – Dobrze, żeś przyszedł. Coś ci mam do pokazania.
– Mogę to zabrać – powiedział.
– To moje śmiecie – odrzekła. – A zresztą dość już masz do niesienia. Czy to ta łamigłówka?
– Tak.
– Dobrze. Otwórz mi drzwi.
Otworzył drzwi na podwórze i spoglądał za nią, gdy szła do śmietnika. Nogi miała mocne, muskularne, dobrze ukształtowane. Gdy pokrywa skrzyni na śmiecie trzasnęła, odwróciła się i pobiegła z powrotem. Biegła jak zawodnik, świadoma celu, wprost przed siebie, z opuszczoną głową. Na schody też wbiegła, musiał brać po parę stopni na raz, żeby nadążyć.
W kuchni siedziało kilka osób popijając herbatę, dziewczyna, mająca na imię Ingela, i inni, których nie znał.
– Gdzie to, co miałaś mi pokazać?
– Tu, chodź.
Poszedł za nią. Wskazała na jedne z drzwi.