Buldożer Olsson popędził do najwyższych władz policyjnych na konsultację. Szef policji zarządził, że nic nie ma przedostać się na zewnątrz, i chciał się teraz dowiedzieć, co się nie ma przedostać.
Kollberg, Rönn i Gunvald Larsson siedzieli milcząc, w pozach, które mogły skłonić do pomyślenia, że parodiują Myśliciela Rodina.
Zapukano do drzwi i wszedł Martin Beck.
– Cześć – powiedział.
– Cześć – odrzekł Kollberg.
Rönn kiwnął głową, Gunvald Larsson nawet na to się nie zdobył.
– Nie wydajecie się specjalnie podniesieni na duchu.
Kollberg przyjrzał się staremu przyjacielowi.
– Są powody. Ty za to wyglądasz bardzo ochoczo. Zupełna metamorfoza. I co tu masz do roboty? Tu nikt dobrowolnie nie przychodzi.
– Owszem, ja. Jeżeli się nie mylę, macie tu pewnego żartownisia nazwiskiem Mauritzon.
– Tak – powiedział Rönn. – Mordercę z Hornsgatan.
– A co ci do niego – podejrzliwie spytał Kollberg.
– Chcę się z nim zobaczyć.
– Po co?
– Chcę z nim pogadać, jeśli się da.
– Zupełnie bezcelowe – powiedział Kollberg. – On jest rozmowny, ale w niewłaściwy sposób.
– Zaprzecza?
– Tego możesz być pewien. Ale mamy dowody. W domu, gdzie mieszka, znaleźliśmy całe przebranie. Plus broń, z której zamordowano. I nie może się jej wyprzeć.
– Dlaczego?
– Numer seryjny na pistolecie został spiłowany. Znaki na odlewie pochodzą ze szlifierki, która niewątpliwie należy do niego i w dodatku została znaleziona w szufladzie jego nocnej szafki. Szlif zgadza się z obrazem mikroskopowym. Murowany dowód. A jednak się zapiera.
– Właśnie. I świadkowie go zidentyfikowali – dodał Rönn.
– No… – zaczął Kollberg. Potem nacisnął guzik telefonu bezpośredniego i od razu się połączył.
– Przyjdą z nim zaraz.
– Gdzie możemy usiąść?
– Zajmij mój pokój – powiedział Rönn.
– Tylko pilnuj tego ścierwa – przestrzegł Gunvald Larsson. – Tylko jego mamy.
Po niespełna pięciu minutach przyprowadzono Mauritzona, przykutego na łańcuchu do strażnika w cywilu.
– To się wydaje zbędne – powiedział Martin Beck. – Porozmawiamy tylko trochę. Proszę zdjąć kajdanki i zaczekać na zewnątrz.
Strażnik zabrał kajdanki. Mauritzon z irytacją roztarł przegub ręki.
– Proszę usiąść – powiedział Martin Beck.
Usiedli naprzeciw siebie po przeciwnych stronach biurka.
Martin Beck nigdy przedtem nie widział Mauritzona i bez zdziwienia odnotował, że aresztant wydaje się wytrącony z równowagi, strasznie zdenerwowany, na granicy zupełnego załamania. Może go bili. Prawdopodobnie jednak nie. Często się zdarza, że zbrodniarze i mordercy mają chwiejny charakter i tracą zuchwałość, gdy zostaną schwytani.
– Jestem ofiarą jakiegoś piekielnego sprzysiężenia – powiedział Mauritzon piskliwie. – Policja czy ktoś inny nawsadzał mi do domu mnóstwo fałszywych dowodów. Mnie nie było w mieście, kiedy ten bank obrabowano, ale nawet mój adwokat w to nie wierzy. Co ja mam robić u diabła?
– Pan jest Amerykaninem szwedzkiego pochodzenia?
– Nie. Dlaczego?
– Powiedział pan „nawsadzała mi”.
– A jak u Boga można to nazwać, kiedy policja włamuje się do czyjegoś domu i podrzuca perukę, okulary przeciwsłoneczne, pistolet i licho wie co, a potem udaje, że to tam znalazła? Przysięgam, że żadnego banku nie obrabowałem. Ale nawet mój adwokat powiada, że nie mam najmniejszej szansy. Czego chcecie? Co mam zrobić? Przyznać się do napadu i morderstwa, z którym nic nie mam wspólnego? Ja zwariuję.
Martin Beck wsunął rękę pod biurko i nacisnął guzik. Biurko Rönna było nowe i chytrze wyposażone we wbudowany magnetofon.
– Ja z tą sprawą nie mam nic wspólnego – powiedział komisarz.
– Nie ma pan?
– Nie. Zupełnie nic.
– Więc czego pan chce?
– Pomówić o czymś innym.
– O czym mianowicie?
– O pewnej historii, którą pan chyba zna. Zaczęło się w marcu sześćdziesiątego szóstego roku. Od skrzynki hiszpańskiego likieru.
– Co?
– Właściwie mam na wszystko dowody. Sprowadził pan z zagranicy zupełnie legalnie skrzynkę likieru. Oclił i opłacił należności. Przede wszystkim cło, ale także transport. Czy tak?
Mauritzon nie odpowiedział. Martin Beck spojrzał i zobaczył, że tamten wpatruje się w niego z ustami otwartymi ze zdumienia.
– Mam dokumenty – powtórzył Martin Beck. – Przypuszczam więc, że wszystko się zgadza.
– Tak – powiedział wreszcie Mauritzon. – Zgadza się.
– Ale nigdy pan tej przesyłki nie otrzymał. Jeżeli dobrze rzecz rozumiem, skrzynka została zniszczona, nieszczęśliwy wypadek przy transporcie.
– Tak. Choć ja bym tego nie nazwał nieszczęśliwym wypadkiem.
– Nie, chyba ma pan rację. Ja osobiście sądzę, że tragarz, nazwiskiem Svärd, celowo rozbił skrzynkę, żeby dostać się do alkoholu.
– Bardzo słusznie pan przypuszcza. Tak właśnie było.
– Hmm – powiedział Martin Beck. – Rozumiem, że jest pan tym wszystkim wyczerpany. Może nie chce pan mówić o tej starej sprawie.
Po długiej chwili Mauritzon powiedział:
– Owszem, dlaczego nie? To mi dobrze robi, mówić o czymś, co naprawdę się zdarzyło. Bo inaczej chyba zwariuję.
– Jak pan sobie życzy – powiedział Martin Beck. – Moim zdaniem te butelki nie były wypełnione likierem.
– W dalszym ciągu ma pan rację.
– Co właściwie zawierały, możemy pominąć.
– Jeżeli to pana interesuje, mogę powiedzieć. Butelki zostały podmienione w Hiszpanii. Wyglądały jak autentyczne, ale był w nich roztwór morfiny i fenedryny, wtedy to było bardzo cenione. Dość wartościowa partia.
– O ile wiem, usiłowanie przemytu, bo do przemycenia nie doszło, jest już przedawnione.
– I tu ma pan rację – powiedział Mauritzon, jak gdyby przewidział ten punkt widzenia.
– Dalej, mam powód przypuszczać, że był pan szantażowany przez tego Svärda.
Mauritzon nie odpowiedział. Martin Beck wzruszył ramionami i powiedział:
– Jak już zaznaczyłem, nie musi pan odpowiadać, jeżeli pan nie chce.
Mauritzon w dalszym ciągu wydawał się całkowicie roztrzęsiony. Kręcił się, nie mógł utrzymać rąk w spokoju.
Oni go naprawdę doprowadzili do nerwicy – pomyślał Martin Beck z pewnym zdziwieniem. Znał metody Kollberga i wiedział, że niemal zawsze bywały humanitarne.
– Odpowiem – rzekł Mauritzon. – Nie kończmy jeszcze. To mnie przywraca do rzeczywistości.
– Płacił pan Svärdowi siedemset pięćdziesiąt koron miesięcznie.
– Zażądał tysiąca. Zaproponowałem pięćset. Stanęło na siedmiuset pięćdziesięciu.
– Dlaczego nie opowiada pan sam – powiedział Martin Beck. – Jeżeli jest coś, czego pan nie rozumie, możemy to razem zrekonstruować.
– Tak pan sądzi – powiedział Mauritzon. Coś drgnęło w jego twarzy. Wymamrotał: – Czy to do pomyślenia?
– Na pewno – rzekł Martin Beck.
– Pan też uważa, że jestem chory umysłowo? – spytał nagle Mauritzon.
– Nie. Dlaczego miałbym tak myśleć.
– Wszystkim się wydaje, że jestem stuknięty. Mnie samemu prawie też.
– Proszę mówić o tym, co się wydarzyło – powiedział Martin Beck. – Wszystko da się z pewnością wyjaśnić. A więc Svärd wymuszał od pana pieniądze.
– To była istna pijawka – powiedział Mauritzon. – Kiedy to się zdarzyło, nie mogłem sobie pozwolić na to, żeby wpaść. Bo siedziałem przedtem i miałem parę warunkowych wyroków i byłem pod nadzorem. Ale pan oczywiście o tym wszystkim wie.