Выбрать главу

Kiedy ten człowiek biegł do niej, mimo woli ścisnęła mocniej pistolet i była zupełnie nieprzygotowana na huk strzału. Gdy ten człowiek upadł, gdy dotarło do jej świadomości, co zrobiła, przestraszyła się okropnie. Wciąż ją jeszcze dziwiło, że była jednak potem w stanie postępować zgodnie z planem; bo wewnętrznie czuła się zupełnie sparaliżowana.

Kolejką podziemną pojechała do domu i wepchnęła siatkę z pieniędzmi między ubranie Mony do walizki, którą spakowała poprzedniego dnia.

Potem zaczęła postępować bezsensownie. Przebrała się w sukienkę i sandałki, pojechała taksówką na Armfeldsgatan. Pierwotnie nie wchodziło to w plan, ale nagle poczuła, że Mauritzon jest po części winien śmierci tego człowieka w banku i zamierzała położyć broń tam, skąd ją wzięła. Gdy już znalazła się w kuchni, wydało jej się to zupełnie niedorzeczne i ogarnięta nagłą paniką uciekła. Gdy była na parterze, zobaczyła otwarte na oścież drzwi do piwnicy. Zeszła i właśnie otwierała drzwi zsypu, by zakopać w śmieciach zieloną torbę z żaglowego płótna, gdy usłyszała głosy i zrozumiała, że to pracownicy z zakładu oczyszczania idą po worki z odpadkami. Pobiegła dalej piwnicznym korytarzem, weszła do jakiegoś składziku i ukryła torbę w stojącej tam w kącie skrzyni. Zaczekała, aż drzwi się zatrzasną za robotnikami, zaraz potem opuściła kamienicę.

W dzień później opuściła kraj.

Zawsze marzyła o zobaczeniu Wenecji i w niespełna dobę po napadzie znalazła się tam wraz z Moną. Mieszkały w Wenecji tylko dwa dni, trudno było o pokój w hotelu, upał przytłaczający, choć w porównaniu ze smrodem z kanałów wydawał się znośny. Zresztą mogły tam przecież pojechać później, po sezonie.

Pojechały do Triestu, stamtąd do małego jugosłowiańskiego miasteczka na Istrii.

W hotelowej szafie, w jednej z walizek leżała czarna nylonowa siatka z osiemdziesięcioma siedmioma tysiącami koron w walucie szwedzkiej. Niejednokrotnie już przychodziło jej na myśl, że należałoby te pieniądze przechowywać w pewniejszym miejscu. Trzeba będzie któregoś dnia pojechać do Triestu i złożyć je w banku.

Amerykanina nie zastała w domu, weszła jednak do ogrodu i usiadła pod drzewem, prawdopodobnie była to pinia. Wyciągnęła nogi, pochyliła głowę i patrzyła na Adriatyk.

Widoczność była doskonała, dostrzegła linię horyzontu i stateczek pasażerski zmierzający do portu. Skały w dole, biały brzeg i roziskrzony błękit zatoki bardzo wabiąco wyglądały w południowym upale. Za chwilę zejdzie tam i wykąpie się.

Naczelny komendant policji państwowej wezwał intendenta Stiga Malma do swego wielkiego jasnego gabinetu w narożniku najstarszej części kwatery głównej. Romboidalne plamy słońca padały na dywan malinowego koloru, przez zamknięte okno dochodził stłumiony hałas z terenu budowy nowego tunelu.

Rozmowa dotyczyła Martina Becka.

– O wiele częściej niż ja miałeś sposobność spotykania się z nim i w czasie jego rekonwalescencji, i przez te dwa tygodnie po jego powrocie do pracy – powiedział komendant. – Jaki on ci się wydaje?

– To zależy co masz na myśli – odpowiedział Malm. – Chodzi ci o stan jego zdrowia?

– Jego stan fizyczny najlepiej mogą osądzić lekarze. O ile ja się na tym znam, zupełnie przyszedł do siebie. Miałem raczej na myśli, jakie wrażenie odnosisz, jeśli chodzi o jego stan psychiczny.

Intendent Malm pogładził swe wypielęgnowane loki.

– Cóż – powiedział – trudno mi się wypowiadać…

Zapanowała cisza, komendant chwilę czekał na dalszy ciąg, wreszcie sam podjął z odcieniem irytacji w głosie:

– Nie wymagam, żebyś przeprowadził dogłębną analizę psychologiczną. Przypuszczałem tylko, że powiesz mi, jakie on chwilowo robi na tobie wrażenie.

– Ja też tak znowu często się z nim nie widuję – powiedział Malm wymijająco.

– Ale bardziej masz z nim do czynienia niż ja – rzekł komendant. – Czy jest taki jak dawniej?

– To znaczy w porównaniu z tym, jaki był, zanim został ranny? No, chyba nie. Tak długo był chory, oderwany od pracy, trzeba trochę czasu, żeby w nią wszedł.

– A jak uważasz, pod jakim względem się zmienił?

Malm spojrzał na przełożonego niepewnie.

– No, w każdym razie nie na lepsze. Zawsze był trochę dziwny i trudny w porozumieniu. I zawsze miał skłonność do pewnej samowoli w sprawach służbowych.

Komendant pochylił się i zmarszczył czoło.

– Tak sądzisz? I chyba słusznie, tylko dawniej zawsze miewał w pracy dobre rezultaty. Myślisz, że zwiększyła się jego samowola?

– Cóż, nie wiem. Dopiero od dwóch tygodni pracuje…

– Ja mam wrażenie, że jest roztargniony – powiedział komendant. – Stracił bystrość. Wystarczy spojrzeć na to ostatnie śledztwo, ten wypadek śmierci przy Bergsgatan.

– Tak – powiedział Malm. – to sfuszerował.

– Skandalicznie. I nie tylko to. Wszystko wydaje się absolutnym nonsensem. Należy być wdzięcznym, że prasa nie okazała zainteresowania. Co prawda na to jeszcze nie jest za późno, lada chwila może wypłynąć, a to nie byłoby dobre dla nas, a już zwłaszcza dla Becka.

– Nie wiem doprawdy, co o tym powiedzieć – rzekł Malm. – Niektóre rzeczy w tym dochodzeniu wyglądają na zupełne płody fantazji. I to rzekome przyznanie się… cóż, nie wiadomo, co o tym myśleć.

Komendant wstał, podszedł do okna i popatrzył na Agnegatan i gmach sądów naprzeciwko. Po paru minutach wrócił na swój fotel, oparł dłonie o blat biurka i przyglądając się własnym paznokciom powiedział:

– Wiele myślałem w związku z Beckiem. Chyba rozumiesz, że mnie to niepokoiło, zwłaszcza ze względu na naszą wcześniejszą decyzję mianowania go dyrektorem biura.

Urwał, Malm czekał z uważnym szacunkiem.

– Teraz inaczej patrzę na tę sprawę – podjął komendant. – Sposób, w jaki Beck pokpił historię tego Skölda…

– Svärda – przerwał Malm. – On się nazywał Svärd.

– Co proszę? Aha, tak, więc Svärda. Postępowanie Becka wskazuje na to, że nie jest on zupełnie zrównoważony. Co ty powiesz?

– Na swój sposób to zupełny szaleniec, moim zdaniem – powiedział Malm.

– No, miejmy nadzieją, że tak źle nie jest. Ale nie wrócił jeszcze do zupełnej równowagi psychicznej, uważam, że należy zaczekać, przekonać się, czy to trwały skutek choroby, czy przejściowy.

Komendant podniósł dłonie o parę centymetrów nad blat i znowu opuścił.

– Innymi słowy – powiedział – w tej sytuacji uznałem, że nierozważnie byłoby mianować go dyrektorem biura. Niech zostanie na swoim dotychczasowym stanowisku, a z czasem się zobaczy. Jak dotąd awans był tylko projektem, nic nie zostało wysłane do zatwierdzenia, proponuję więc, żeby po prostu zapomnieć o całej sprawie, chwilowo odłożyć. Mam innych odpowiednich kandydatów do zaproponowania na to stanowisko, a Beck nigdy się nie dowie, że on był proponowany, więc nic złego się nie stało. Tak się umawiamy?

– Tak – rzekł Malm. – To chyba bardzo rozsądna decyzja.

W parę godzin później, gdy wiadomość o cofniętym awansie dotarła do Martina Becka, musiał ten jeden jedyny raz zgodzić się całkowicie z czymś, co zostało wypowiedziane przez komendanta. Niewątpliwie tym razem powziął on wyjątkowo rozsądną decyzję.

Filip Trofast Mauritzon krążył po celi. Fizycznie nieustannie był w ruchu, jego myśl też nie spoczywała. Tylko z biegiem czasu upraszczało się jego myślenie i ograniczało do paru tylko pytań.

Co się właściwie stało? Jak do tego doszło?

Nie umiał odpowiedzieć na te pytania.