Выбрать главу

Aldor Gustavsson zjawił się pięć po czwartej. Nazwisko nic Martinowi Beckowi nie mówiło, ale z widzenia znał tego człowieka. Niepokaźny ciemnowłosy osobnik lat trzydziestu kilku o impertynenckim i niedbałym sposobie bycia. Martin Beck przypominał sobie, że widywał go od czasu do czasu w dyżurce kryminalnej i przy innych mało ważnych okazjach.

– Proszę usiąść.

Gustavsson usiadł na najwygodniejszym krześle, założył nogę na nogę, wyjął papierosa. Zapalił i spytał:

– Cholerna historia, co? Chcesz się czegoś dowiedzieć?

Martin Beck przez chwilę siedział milcząc i obracając w palcach długopis. Wreszcie powiedział:

– Kiedy przybył pan na Bergsgatan?

– Tak jakoś wieczorem. Koło dziesiątej chyba.

– Jak tam wtedy wyglądało?

– Okropność. Pełno wielkich białych robaków. A śmierdziało! Jeden z posterunkowych wymiotował w sieni.

– Gdzie byli policjanci?

– Jeden pilnował drzwi. Drugi siedział na dole w samochodzie.

– Pilnowali drzwi przez cały czas?

– Tak, w każdym razie według tego, co mi powiedzieli.

– A co p… ty robiłeś?

– Wszedłem oczywiście i popatrzyłem. Jak już mówiłem, wyglądało to okropnie. Ale coś się tam mogło znaleźć dla kryminalnej, nigdy nie wiadomo.

– Doszedłeś jednak do innego wniosku?

– Tak jest. Jasne przecież jak słońce. Drzwi zamknięte od wewnątrz na trzy czy cztery zamki. Chłopcy musieli je wysadzić. Okno zamknięte na haczyk, rolety spuszczone.

– Okno wciąż było zamknięte?

– Nie. Ci chłopcy z porządkowej otworzyli je oczywiście. Inaczej nikt by tam nie wytrzymał bez maski przeciwgazowej.

– Jak długo tam byłeś?

– Parę minut. Tyle ile było trzeba, żeby stwierdzić, że nic tam nie ma dla kryminalnej. To musiało być samobójstwo albo śmierć naturalna, więc reszta była sprawą policji porządkowej.

Martin Beck przekartkował raport.

– Nie ma tu wykazu rzeczy zabezpieczonych – powiedział.

– Nie ma? Cóż, ktoś chyba powinien był o tym pomyśleć. Choć z drugiej strony byłoby to zbyteczne. Tam prawie nic nie było. Stół, krzesło, łóżko, zdaje się, i trochę rupieci w kuchence.

– Ale rozejrzałeś się?

– Oczywiście. Skontrolowałem wszystko, zanim dałem zezwolenie.

– Na co?

– Jak to? Co masz na myśli?

– Zanim dałeś zezwolenie na co?

– Na zabranie zwłok, oczywiście. Trzeba było zrobić obdukcję. Nawet jeżeli sam się zabił, sekcja musi być, takie przepisy.

– Możesz streścić swoje obserwacje?

– Pewnie. Proste. Zwłoki leżały trzy metry od okna, mniej więcej.

– Mniej więcej?

– Tak, centymetra przy sobie nie miałem. Wyglądały, jakby leżały tam już parę miesięcy, zgniłe innymi słowy. W pokoju były dwa krzesła, stół i łóżko.

– Dwa krzesła?

– Tak.

– Przedtem mówiłeś, że jedno.

– Aha. Tak, jednak wydaje mi się, że były dwa. Stała tam jeszcze półka z paroma starymi gazetami i książkami, a w kuchence parę garnków, dzbanek do kawy i to co zwykle.

– Co zwykle?

– No, otwieracz do konserw, noże, widelec, kubeł na śmiecie i takie tam.

– Aha. A na podłodze coś leżało?

– Absolutnie nic, prócz zwłok oczywiście. Pytałem posterunkowych, powiedzieli, że oni też nic nie znaleźli.

– A ktoś prócz was był w mieszkaniu?

– Nikt. Pytałem chłopaków, powiedzieli, że nie. Nikt, tylko ja i oni dwaj. Potem przyjechała karetka i zabrali ciało w plastykowym worku.

– Później jednak było już wiadome, jak Svärd umarł.

– Tak. Właśnie. Zastrzelił się. Niepojęte. I co on zrobił ze spluwą?

– Żadne wyjaśnienie ci się nie nasuwa?

– Absolutnie nic. To zupełnie idiotyczne. Wypadek nie do rozszyfrowania, jak już mówiłem. Coś takiego nieczęsto się zdarza, co?

– A policjanci mieli jakąś opinię w tej sprawie?

– Nie, zobaczyli tylko, że nie żyje i że wszystko zamknięte. Gdyby spluwa tam była, albo oni, albo ja bym ją znalazł. Zresztą musiałaby przecież leżeć przy tym starym na podłodze.

– A dowiedziałeś się, kim był zmarły?

– Oczywiście. Nazywał się Svärd, było to zresztą napisane na drzwiach. I od razu przecież widać było, co to za rodzaj człowieka.

– Jaki rodzaj?

– A, spod opieki socjalnej. Pewnie stary moczymorda. Tacy często odbierają sobie życie. Albo zapijają się na śmierć, albo kończą na zawał czy coś innego.

– Więcej nic o tej sprawie nie masz do powiedzenia?

– Nie. Zupełnie niezrozumiałe, jak zaznaczyłem. Po prostu zagadka. Nie sądzę, żebyś to mógł rozgryźć. Zresztą są chyba ważniejsze rzeczy.

– Być może.

– Właśnie. Ja tak sądzę. A teraz mogę już spłynąć?

– Jeszcze nie – powiedział Martin Beck.

– Nic więcej nie mam do powiedzenia – oświadczył Aldor Gustavsson, rozgniatając niedopałek papierosa w popielniczce.

Martin Beck wstał i podszedł do okna. Stanął plecami do rozmówcy.

– Ja mam trochę do powiedzenia.

– Ach tak? Co mianowicie?

– Między innymi. W ubiegłym tygodniu przeprowadzono tam badania techniczne. Choć większość istniejących być może śladów została zatarta, od razu wykryto jedną dużą i dwie mniejsze plamy krwi na dywaniku. A ty widziałeś ślady krwi?

– Nie. Ale też wcale się za nimi nie rozglądałem.

– Widocznie. A za czym się właściwie rozglądałeś?

– Za niczym specjalnie. Wypadek wydawał się jasny.

– Jeżeli nie dostrzegłeś śladów krwi, można przypuszczać, że i inne rzeczy przeoczyłeś.

– Broni palnej tam w każdym razie nie było.

– Zauważyłeś, jak ubrany był zmarły?

– Nie. Dokładnie nie mogę powiedzieć. Zresztą wszystko było zgniłe. W jakieś łachy przypuszczalnie. A poza tym, nie mogłem przewidzieć, że to ma znaczenie.

– Natychmiast zwróciłeś uwagę, że zmarły był człowiekiem ubogim i samotnym. Nikim wybitnym.

– Tak jest. Jak się widziało tylu alkoholików i socjalnych, to…

– To co?

– No, to poznaje się swoich pappenheimerów.

Martin Beck ciekaw był, czy Gustavsson ma pojęcie, skąd pochodzi wyrażenie, którego użył. Głośno powiedział tylko:

– A gdyby zmarły wyglądał na lepiej postawionego społecznie, byłbyś pewnie bardziej gorliwy?

– Tak, w takim wypadku należy okazywać większą wrażliwość. Cholernie dużo mamy do załatwienia.

Rozejrzał się dokoła.

– Nawet jeżeli tu tego nie widać, jesteśmy zawaleni robotą. Nie można zabawiać się w Sherlocka Holmesa za każdym razem, kiedy się znajdzie nieżywego włóczęgę. Czy jeszcze coś?

– Tak, jeszcze jedno. Stwierdzam, że to zadanie wykonałeś bardzo niedbale.

– Co?

Gustavsson wstał. Jak gdyby nagle dostrzegł, że Martin Beck jest w stanie poważnie zaszkodzić jego karierze.

– Chwileczkę – powiedział. – Tylko dlatego, że nie zauważyłem tych plam krwi i pistoletu, którego nie było?

– Nie te przeoczenia są najgorsze – powiedział Martin Beck. – Choć także niewybaczalne. Ale na przykład to, że zadzwoniłeś do lekarki sądowej i dałeś jej wskazówki oparte na mylnych, z góry powziętych mniemaniach. Prócz tego wprowadziłeś w błąd obu posterunkowych, dając im do zrozumienia, że jest to zupełnie prosty wypadek, że potrzebujesz tylko wejść do pokoju i rozejrzeć się, żeby wszystko było jasne. Powiedziałeś, że badania techniczne nie są potrzebne i pozwoliłeś zabrać ciało bez zrobienia chociażby kilku zdjęć.