Выбрать главу

Nie mam pojęcia, co mogłabym powiedzieć. Nie wiem nawet, czy chciałaby mnie słuchać, gdybym umiała ją pocieszyć. Wydaje się taka odległa na tym krześle.

– Chcę, żeby znikło- szepcze i patrzy prosto na mnie.- Nienawidzisz mnie za to?

– Nie.

– Ale znienawidzisz, jeśli usunę ciążę?

Możliwe.

– Zrobię herbatę- mówię.

Na tacy leżą kruche ciasteczka oraz saszetki z cukrem i mlekiem. Ten pokój jest naprawdę ładny. Wyglądam przez okno, czekając, aż zagotuje się woda. Dwaj chłopcy kopią piłkę na promenadzie. Pada, więc włożyli kaptury. Nie wiem, w jaki sposób widzą piłkę. Jeszcze przed chwilą to ja tam byłam z Zoey, szłyśmy zmoknięte i zmarznięte. Trzymałam ją za rękę.

– Z portu codziennie wypływają statki- zauważam.- Może udają się w jakieś odległe strony, gdzie jest ciepło.

– Idę spać- oświadcza Zoey.- Obudź mnie, kiedy będzie po wszystkim.

Jednak nie wstaje z krzesła i nie zamyka oczu.

Pod oknem przechodzi rodzina. Ojciec popycha wózek, a mała dziewczynka w różowym, lśniącym płaszczyku trzyma mamę za rękę. Zmokła, pewnie marznie, ale wie, że zaraz znajdzie się w domu i wyschnie. Czekaj ją ciepłe mleko. Bajki w telewizji. Może ciasteczko i piżamka.

Ciekawe, jak ma na imię. Rosie? Amber? Wygląda tak, jakby jej imię miało kolor. Scarlett?

Nie miałam zamiaru tego robi. Nie zastanawiałam się. Po prostu przechodzę przez pokój i otwieram szafę. Przestraszyłam wieszaki, które cicho dzwonią jeden o drugi. Czuję zapach wilgotnego drewna.

– I co?- pyta Zoey.

Wnętrze szafy okazuje się lśniąco białe. Odmalowane. Dotykam go palcami, ale nic się nie zmienia. Jest tak jasno, że kształty pokoju zaczynają się zacierać. Co kilka lat znikamy bez śladu.

Zoey wzdycha i opiera się na krześle.

– Nie powinnaś była zaglądać.

Zamykam szafę i wracam do czajnika.

Liczę, nalewając wodę do filiżanek. Zoey jest w czwartym miesiącu ciąży. Dziecko potrzebuje dziewięciu miesięcy, żeby urosnąć. Urodzi się w maju, tak jak ja. Lubię maj. Są długie weekendy. Kwitną wiśnie. I dzwonki. Ludzie zajmują się swoimi trawnikami. Wokół unosi się usypiający zapach świeżo skoszonej trawy.

Do maja pozostało 154 dni.

Rozdział 23

Cal nadbiega truchtem z głębi ciemnego ogrodu. Wyciąga rękę.

– Następna- prosi.

Mama otwiera pudełko z petardami. Ma taką minę, jakby wybierała czekoladkę. Podnosi delikatnie jedną i czyta napis na etykiecie.

– Kwitnący ogród.

Cal pędzi z petardą do taty. Nogawki spodni ocierają się o siebie. Pomiędzy gałęziami jabłoni prześwituje światło księżyca i pada na trawę.

Przyniosłyśmy z mamą krzesła z kuchni i usiadłyśmy przy drzwiach. Jest zimno. Nasze oddechy parują. Nadeszła zima, ziemia pachnie wilgocią, jakby wszelkie życie zamarło, przyczaiło się, żeby zachować resztki energii.

– Czy wiesz, jakie to straszne tak zniknąć, nie mówiąc nikomu, dokąd się wybierasz?- pyta mama.

Jest specjalistką od znikania, więc wybucham śmiechem. Wygląda na zaskoczoną, nie rozumie ironii.

– Tata twierdzi, że po powrocie spałaś bez przerwy przez dwa dni.

– Byłam zmęczona.

– Napędziłaś mu stracha.

– A tobie?

– Mnie też.

– Kwitnący ogród!- woła tata.

Rozlega się trzask i świetliste kwiaty strzelają w górę, rozprzestrzeniają się w powietrzu i powoli opadają na ziemię.

– Ach!- Mama wzdycha- To było piękne.

– Doskonałe!- Cal gania się po ogrodzie, żeby się nacieszyć rakietą, zanim odda ją tacie. Razem wbijają patyk w ziemię. Myślę o ptaku i o króliku Cala. W naszym ogrodzie pochowano wiele zwierząt, pozostały po nich tylko kości leżące pod ziemią.

– Dlaczego pojechałaś nad morze?- pyta mama.

– Bo miałam ochotę.

– Po co wzięłaś samochód taty?

Wzruszam ramionami.

– Jazda samochodem była na mojej liście.

– Wiesz- mówi- nie możesz robić wszystkiego, co ci przyjdzie do głowy. Musisz myśleć o ludziach, którzy cię kochają.

– O kim?

– O tych, którzy cię kochają.

– Będzie hałas- ostrzega tata.- Zatkajcie uszy.

Rakieta startuje z głośnym hukiem, który czuję w sobie. Wibracje przedostają się do mojej krwi. Przepływają przez mózg.

Mama nigdy nie powiedziała, że mnie kocha. Ani razu. Pewnie nigdy tego nie powie. Teraz byłoby to zbyt oczywiste. Zrobiłaby to z litości i wprawiła nas obie w zakłopotanie. Czasem myślę o tych krótkich chwilach wypełnionych ciszą, które się zdarzały, zanim się urodziłam, kiedy leżałam zwinięta w ciemnej przestrzeni jej ciała. Ale nie poświęcam im uwagi zbyt często.

Mama poprawia się na krześle.

– Tesso, zamierzasz kogoś zabić?- mówi to lekkim tonem, ale czuję, że jest poważna.

– Oczywiście, że nie!

– To dobrze- wzdycha z ulgą.- Więc, co jest następne na twojej liście?

Zaskoczyła mnie.

– Naprawdę chcesz wiedzieć?

– Naprawdę.

– OK. Sława.

Kręci głową z niedowierzaniem, ale Cal, który właśnie podbiegł po petardy, uważa, że to fantastyczny pomysł.

– Spróbuj wsadzić do buzi jak najwięcej słomek do picia- proponuje.- Światowy rekord to 258.

– Zastanowię się- obiecuję.

– Możesz też dać się wytatuować na lamparta. Albo położysz się na łóżku, a my wciągniemy cię na nim na autostradę.

Mama przygląda się mu w zamyśleniu.

– 21 wystrzałów. Kaskada- mówi.

Liczymy. Fajerwerki unoszą się miękko w górę, rozpryskują na niebie jak gromady gwiazd, a potem powoli opadają na ziemię. Zastanawiam się, czy trawa będzie rankiem nosiła żółte ślady siarki, cynobru i akwamaryny.

Wysyłamy kometę w kosmos, żeby zapewnić Calowi nowe atrakcje. Tata zapala ją i wypuszcza z dachu. Petarda ciągnie za sobą lśniący ogon.

Mama kupiła bomby dymne. Kosztowały trzy i pół funta każda i Cal jest pod wrażeniem. Głośno obwieszcza ich cenę tacie.

– Więcej to kosztuje, niż jest warte!- odkrzykuje tata.

Mama składa dwa palce i celuje w niego, wywołując tym samym jego serdeczny śmiech, który przyprawia ją o drżenie.

– Kupiłam dwie w cenie jednej- mówi do mnie.- To jedna z korzyści twojej choroby i urządzania pokazu sztucznych ogni w grudniowy wieczór.

Bomby rozpryskują się w ogrodzie, wypełniając go zielonym dymem. Wygląda to jak zapowiedź ataku goblinów. Cal i tata biegają dookoła i śmieją się głośno.

– Ile dymu!- woła tata.- Jakbyśmy byli w Bejrucie!

Mama uśmiecha się i podaje mu koło Katarzyny.

– Teraz to. Moje ulubione.

Tata idzie po młotek, a mama przytrzymuje sztachetkę, żeby mógł wbić w nią gwóźdź. Oboje się śmieją.

– Tylko nie zmiażdż mi palców- ostrzega mama, szturchając go łokciem.

– Zrobię to, jeśli uderzysz mnie jeszcze raz.

Cal sadowi się na fotel mamy i otwiera paczkę z diabełkami.

– Założę się, że zostanę sławny przed tobą- rzuca.

– Na pewno nie.

– Będę najmłodszym uczestnikiem,,Magicznego kręgu”.

– Najpierw muszą cię tam zaprosić.

– Zaproszą. Mam talent. A ty co? Nawet nie umiesz śpiewać.

– Hej!- woła tata.- O co chodzi?

Mama wzdycha.

– Nasze dzieci chcą być sławne.

– Naprawdę?

– Tessa umieściła sławę na następnej pozycji na swojej liście.

Widzę po jego minie, że to go zaskoczyło. Odwraca się do mnie z młotkiem w opuszczonej dłoni.

– Chcesz zostać sławna?

– Tak.

– Ale jak?

– Jeszcze się nie zdecydowałam.

– Myślałem, że zrealizowałaś już całą listę.

– Nie.

– Po tej przejażdżce i tym, co się wydarzyło…