Выбрать главу

Za chwilę ci przejdzie.

Spójrz na moje ubranie!

Potrząsa głową z rozpaczą.

– Lepiej się połóż.

To nie jest dobry pomysł, ale nic przecież nie działa. Wszystko zaprzepaszczone. Mama przysiada na krawędzi kanapy. Leżę płasko na plecach i obserwuję cienie, które pojawiają się i rozpraszają. Wyobrażam sobie, że jestem na tonącym statku. Jakiś cień rozpościera nade mną swoje skrzydła.

– Czujesz się trochę lepiej? – pyta mama.

O wiele.

Nie sądzę, żeby mi uwierzyła, bo wychodzi do kuchni i po chwili wraca z lodem na tacy. Kuca przy kanapie i przekłada go na kolana. Zamrożone kostki spadają z jej spodni na dywan. Podnosi jedną nich, czyści z włosów i podaje mi.

– Połóż ją na nosie.

Lepszy byłby mrożony groszek.

Zastanawia się na tym chwilę, a potem znowu wybiega z pokoju i zaraz wraca z paczką mrożonej kukurydzy.

– Może być? Nie było groszku.

Śmieje się, więc chyba jest poprawa.

– O co chodzi? – pyta. – Co cię tak rozbawiło?

Ma rozmazany tusz do rzęs pod oczami i włosy w nieładzie. Chwytam ją za ramię i pomaga mi usiąść. Czuję się jak staruszka. Opuszczam nogi na podłogę i ściskam dwoma palcami nos tak, jak uczyli mnie w szpitalu. Pulsuje mi w skroniach.

– Nie przestaje, prawda? Dzwonię po tatę.

Uzna, ze sobie nie radzisz.

Trudno.

Pospiesznie wystukuje numer taty. Myli się i musi uczynić to jeszcze raz.

– Prędzej, prędzej – mruczy pod nosem.

W pokoju robi się jasno. Ozdoby na komiku lśnią jak kości.

– Nie odbiera. Dlaczego nie odbiera? Czy na kręgielni panuje aż taki hałas?

To jego pierwszy wolny wieczór od tygodni, mamo. Daj mu spokój. Poradzimy sobie.

Jej twarz kurczy się ze strachu. Nigdy nie uczestniczyła w transfuzji krwi ani punkcji lędźwiowej. Nie pozwolono jej być przy mnie podczas przeszczepu szpiku kostnego, ale mogła towarzyszyć mi w wielu innych zabiegach. Nigdy tego nie robiła. Obiecywała, że będzie odwiedzać mnie częściej, ale zawsze kończyło się na wspólnym spędzaniu świąt. Nadszedł czas, by stanęła oko w oko z rzeczywistością.

– Musisz mnie zawieść do szpitala, mamo.

Jest przerażona.

– Tata ma samochód.

Wezwij taksówkę.

A Cal?

Przecież śpi.

Kiwa głową nieprzytomnie. Sprawy organizacyjne ja przerastają.

– Napisz mu wiadomość.

Nie możemy zostawić go samego!

Ma jedenaście lat. Jest prawie dorosły.

Waha się przez chwilę, a potem przerzuca kartki w notesie, żeby znaleźć numer firmy taksówkarskiej. Przyglądam się jej, ale mam kłopoty z koncentracją. Ogarnia mnie lęk, czuję się zdezorientowana. Zamykam oczy i przypominam sobie matkę z filmu, który kiedyś obejrzałam. Mieszkam w górach ze strzelbą i gromadką dzieci. Była pewna siebie i zdyscyplinowana. Nakładam postać tej kobiety na moją mamę jak plaster.

Kiedy znowu otwieram oczy, widzę, jak trzyma w dłoni ręczniki i sięga po mój płaszcz.

– Chyba nie powinnaś zasypiać – mówi. – Pomogę ci wstać. Ktoś dzwoni do drzwi.

Kręci mi się w głowie, jestem rozpalona. Odnoszę wrażenie, że to sen. Mama podtrzymuje mnie i prowadzi do przedpokoju. Słyszę szepty zza ściany.

To nie taksówkarz, w drzwiach stoi Adam, gotowy udać się na randkę. Próbuję zejść mu z oczu, potykam się i cofam w głąb korytarza, ale dostrzega mnie.

– Tessa! O Boże! Co się stało?

Ma krwotok z nosa – wyjaśnia mama. – Sądziłyśmy, że to taksówkarz.

Jedziecie do szpitala? Zawiozę was samochodem mojego taty.

Wchodzi i próbuje mnie objąć, jakby naprawdę zamierzał wsadzić nas do swojego auta, jakby naprawdę nie miało dla niego żadnego znaczenia to, że zachlapię krwią siedzenia. Wyglądam jak ofiara wypadku drogowego. Czy on nie rozumie, że nie powinien oglądać mnie w takim stanie?

Odpycham go.

– Wracaj do domu, Adamie.

Zawiozę cię do szpitala – powtarza. Pewnie myśli, ze nie usłyszałam, co mówił, albo że krwotok zmącił mi umysł.

Mama bierze go pod rękę i delikatnie wyprowadza za drzwi.

– Poradzimy sobie – oświadcza. – Wszystko będzie dobrze. Zobacz, taksówka przyjechała.

Chcę być przy niej.

Wiem – szepcze mama. – Przykro mi.

Adam dotyka mojej ręki, kiedy mijam go na ścieżce – Tesso – mówi.

Nie odpowiadam. Nie patrzę na niego, bo jego głos jest tak natarczywy, że mogłabym zmienić zdanie. Co za ironia losu. Odnaleźć miłość i być zmuszoną z niej zrezygnować. Ale nie mam wyboru. Muszę to przetrwać, zanim zacznie boleć jeszcze bardziej.

Mama rozkłada ręczniki na tylnym siedzeniu taksówki, upewnia się, że mam zapięty pas, i zachęca kierowcę do wzięcia ostrego zakrętu tuż za naszą bramą.

– Dobrze – ilustruje go. – może pana jechać szybciej. – Przemawia do niego, jakby grała w filmie.

Adam patrzy za nami, stojąc przy ogrodzeniu. Macha do nas. Robi się coraz mniejszy i mniejszy, w miarę jak się oddalamy.

– Miły chłopak – rzuca mama.

Zamykam oczy. Mam wrażenie, że spadam.

Mama szturcha mnie łokciem.

– Nie zasypiaj.

Światło księżyca odbija się w szybie taksówki. Z przodu rozpościera się mgła.

Mieliśmy iść potańczyć. Chciałam znowu spróbować alkoholu. Wejść na stół i śpiewać razem z innymi. Wspiąć się na płot w parku, wykraść łódź i pływać nią po jeziorze. Pragnę wśliznąć się do pokoju Adama i kochać się z nim.

– Adam – mówię pod nosem. Ale jego imię zalewa krew, tak jak wszystko wokół.

W szpitalu podsuwają mi wózek i pomagają usiąść. Należę di nagłych przypadków – tłumaczą i wywożą mnie w pośpiechu z poczekalni. Zostawiamy w tyle ofiar bójek w pubach, przedawkowania narkotyków i wypadków domowych. Pędzimy korytarzem do ważniejszego miejsca.

Nieoczekiwanie szpital dodaje mi otuchy. Jest moim drugim światem, który rządzi się swoimi prawami. Dla każdego znajdzie się tutaj miejsce. W poczekalni pogotowia sadowią się młodzi mężczyźni, właściciele szybkich samochodów z kiepskimi hamulcami oraz motocykliści za skłonnościami do przyspieszania na zakrętach.

Na bloku operacyjnym czekają ci, którzy wpadli w ręce psychopaty albo zostali postrzeleni. Są tu również ofiary dziwnych wypadków – dziecko z głową poranioną na skutek zaplątania włosów w ruchome schody, kobieta w staniku na metalowych fiszbinach, który włożyła podczas burzy z piorunami.

Na łóżkach stojących w głębi budynku leżą pacjenci cierpiący na uporczywe bóle głowy, schorzenia nerek, wysypki, znamiona o poszarpanych krawędziach, guzy w piersi lub uporczywy kaszel nie wróżący nic dobrego. Oddział imienia Marii Curie, znajdujący się na czwartym piętrze, przeznaczono dla dzieci z chorobami nowotworowymi. Rak potajemnie toczy ich ciała.

Jest tu jeszcze kostnica, w szufladach wielkiej lodówki leżą zmarli. Do stóp maja przyczepione karteczki z nazwiskami.

Wjeżdżamy do jasnego, sterylnego pomieszczenia. Łóżko, umywalka, pielęgniarka i lekarz.

– Powinna się czegoś napić – sugeruje mama. – Straciła mnóstwo krwi. Dacie jej coś do picia?

Doktor zbywa ją machnięciem ręki.

– Musimy zaczopować nos.

Zaczopować?

Pielęgniarka prowadzi mamę na krzesło i siada obok niej.

– Doktor włoży kłębek gazy do nosa pani córki, żeby zatamować krwotok – tłumaczy. – Może pani zostać.

Dygoczę. Pielęgniarka wstaje i okrywa mnie kocem aż po brodę. Znowu wstrząsa mną dreszcz.

– To znak, że komuś się śnisz – stwierdza mama. Ja jednak zawsze wyobrażałam sobie, że w innym życiu ktoś stanął przy moim grobie.

Doktor ściska mi noc palcami, zagląda w usta, bada gardło i kark.

– Proszę pani – odzywa się.

Mama jest przestraszona, prostuje się na krześle.