– Czy on czuje to samo do ciebie, Tesso?
Nie wiem.
Chcę się do niej przytulić i udawać, że wszystko będzie dobrze. Jednak ścieram tylko swoje imię z szyby i spoglądam w noc za oknem. Jest dziwnie ponura.
– Porozmawiam z tatą – mówi mama. – Usypia Cala, ale kiedy skończy, wyciągnę go na piwo. Dacie sobie radę?
Zaproszę Adama. Przygotuję kolację.
Dobrze. – Mama zabiera się do wyjścia, lecz przystaje w drzwiach.
Pragniesz miłych i dobrych rzeczy, Tesso, ale bądź ostrożna. Ludzie nie zawsze mogą ofiarować to, czego chcemy.
Kroję cztery kawałki chleba na desce i wkładam do piekarnika. Wyjmuję pomidory, a ponieważ Adam przygląda mi się oparty plecami o zlew, biorę po jednym do każdej ręki i podnoszę je na wysokość piersi, a potem tanecznym krokiem zbliżam się do blatu kuchennego.
Śmieje się. Kroję w plasterki i układam w piekarniku obok tostów. Wyjmuję tartkę i ser z lodówki. Podczas gdy tosty się przypiekają, ścieram trochę sera na deskę. Wiem, że koszulka, którą mam na sobie, jest dość krótka i odsłania fragment mojego ciała. Wiem o wystającej spod niej krągłości (jedynej zresztą jaką posiadam), znajdującej się w miejscu, gdzie plecy łączą się z pupą. Kiedy opieram się na biodrze, krągłość ta wypina się w kierunku Adama.
Po starciu sera celowo oblizuje palce i uzyskuje efekt, jakiego się spodziewałam. Adam podchodzi i całuje mnie w kark.
– Chcesz usłyszeć, o czym myślę? – szepcze.
Powiedz, choć i tak wiem.
Pragnę cię. – Obraca mnie i całuje w usta. – Bardzo cię pragnę.
Mówi tak, jakby przyciągała go jakaś siła, której działania nie rozumie. Uwielbiam to. Przyciskam się do niego.
– Powiedzieć ci, czego ja chcę?
Tak.
Uśmiecha się. Sądzi, że wie, co powiem. Nie pozwolę, żeby przestał się uśmiechać.
– Ciebie.
I jest to prawda. I jednocześnie nieprawda.
Wyłączam piekarnik, zanim wejdziemy na górę. Tost i tak już się zwęglił. Swąd spalenizny wywołuje we mnie smutek.
Zapominam o nim w ramionach Adama. Ale potem, kiedy leżymy razem w milczeniu, uczucie przygnębienia ogarnia mnie na nowo.
– Mam złe sny – przyznaję.
Głaszcze mnie po biodrze, po udzie. Jego ręka jest ciepła i silna.
– Opowiedz o nich.
Udaję się w nich do różnych miejsc.
Idę boso polami na sam kraniec świata. Wspinam się na zbocza, depczę po wysokich trawach. Każdej nocy posuwam się coraz dalej. Wczoraj doszłam do lasu – ponurego i niezbyt dużego. Obok płynęła rzeka. W powietrzu unosiła się mgła. W rzece nie było ryb. Kiedy do niej weszłam, stopy zapadły się w mulistym dnie.
Adam muska palcem moją twarz. Potem przyciąga mnie do siebie i całuje. W policzek. W brodę. W drugi policzek. A potem w usta. Robi to bardzo delikatnie.
– Poszedłbym z tobą, gdybym mógł.
Tam jest strasznie.
Kiwa głową.
– Jestem bardzo odważny.
Wiem. Ilu ludzi zdecydowałoby się leżeć przy mnie w takiej chwili?
– Muszę cię o coś zapytać.
Czeka. Jego głowa leży obok mojej na poduszce, ma spokojny wzrok. To trudne. Nie mogę znaleźć słów. Książki na półce zdają się wzdychać i poruszać niespokojnie.
Siada i podaje mi długopis.
– Zapisz na ścianie.
Przyglądam się temu wszystkiemu, co tu nabazgrałam w ciągu ostatnich miesięcy. Gryzmoły pełne pożąda. A przecież jeszcze tyle mogłabym dopisać. Wspólne konto w banku, wspólne śpiewanie pod prysznicem, słuchanie chrapania mężczyzn przez długie lata.
– Pisz – prosi. – Zaraz muszę iść.
I to właśnie te słowa przypominające o istnieniu świata zewnętrznego, plany czekające na realizacje, miejsca, które pragnę odwiedzić, pozwalają mi to wyznać.
Chcę, żebyś się do mnie wprowadził. Chcę spędzać z tobą noce. Gryzmolę w pośpiechu, mając nadzieję, ze może nie uda mu się odczytać. Potem chowam głowę pod kołdrę.
Przez chwilę panuje cisz.
– Nie mogę, Tesso.
Wysuwam głowę spod kołdry. Nie widzę jego twarzy, dostrzegam tylko błysk światła odbijający się w oczach. Może to światło gwiazd. Albo księżyca.
– Nie chcesz?
Nie mogę zostawić mamy.
Nienawidzę jej, zmarszczek, które ma na czole i wokół oczu. Nienawidzę jej spojrzenia pełnego cierpienia. Straciła męża, ale nic poza tym.
– Nie możesz tu wrócić, kiedy zaśnie?
Nie.
Pytałeś ją o to?
Wstaje z łóżka, nie dotykając mnie, i umiera się. Żałuję, że nie jestem w stanie wetrzeć mu komórek rakowych w tyłek. Miałabym do niego dostęp i byłby mój na zawsze. Uniosłabym dywan i wepchnęłabym go głęboko pod kołdrę, aż do fundamentów domu. Kochalibyśmy się w obecności robaków. Moje palce zagłębiałyby się w jego skórę.
– Będę cię nawiedzać – mówię. – Od środka. Za każdym razem, kiedy zakaszlniesz, pomyślisz o mnie.
Nie mieszaj mi w głowie – prosi.
A potem wychodzi Łapię ubranie i wybiegam za nim. Zdejmuję kurtkę z poręczy. Słyszę, jak przechodzi przez kuchnię i otwieram tylne drzwi.
Wciąż stoi na schodach, kiedy go doganiam. Za nim, w ogrodzie, wirują wielkie płatki śniegu. Zaczęło padać, gdy poszliśmy na górę. Śnieg przykrył już ścieżkę i trawnik. Zasłania całe niebo. Świat stał się cichy i mały.
– Chciałaś śniegu. – Wyciąga rękę, żeby złapać śnieżynkę, i pokazuje mi ja. Jest taka jak trzeba, taka, jakie wycinałam z papieru i naklejałam na okno, kiedy byłam w podstawówce. Przyglądamy się, jak topnieje na jego dłoni.
Wkładam płaszcz, Adam podaje mi buty, szalik i czapkę i pomaga zejść po schodkach. Oddech mi zamarza. Śnieg pada tak gęsto, że nasze ślady znikają już po chwili.
Warstwa pokrywająca trawnik jest grubsza; skrzypi pod butami. Chodzimy razem po świeżym śniegu. Ubijamy go butami, wypisując nasze imiona, usiłujemy dotrzeć do trawy ukrytej pod spodem. Jednak cały czas pada i zasypuje wszystko prawie natychmiast.
– Patrz – mówi Adam i kładzie się na śniegu, apotem macha rękami i nogami. Wrzeszczy, że zimne płatki dostały mu się za kołnierz, marznie w głowę. Wstaje i otrzepuje spodnie.
Dla ciebie – oświadcza. – Anioł śnieżny.
Spogląda na mnie po raz pierwszy od chwili, kiedy napisałam swoje życzenie na ścianie. Ma smutne oczy.
– Jadłeś kiedyś lody lodowe? – pytam.
Posyłam go do domu po miseczkę, cukier puder, wanilię oraz łyżkę. Wypełnia moje polecenia i nakłada garściami śnieg do naczynia, a potem miesza wszystkie składniki. Całość robi się brązowa, ma dziwny smak. Taki, jaki zapamiętałam z dzieciństwa.
– Może będzie lepszy z jogurtem i sokiem pomarańczowym.
Pędzi do domu. Po chwili wraca. Próbujemy jeszcze raz. Smakuje gorzej, ale tym razem Adam się śmieje.
– Masz piękne usta – mówię.
Dygoczesz. Powinnaś wracać.
Nie wracam bez ciebie.
Zerka na zegarek.
– Jak się nazywa bałwan na pustyni?
Muszę już iść, Tesso.
Kałuża.
Poważnie.
Nie możesz teraz odejść. Jest burza śnieżna. Nie odnajdę drogi do domu.
Rozpinam płaszcz. Poły rozwierają się i obnażają moje ręce. Wcześniej Adam długo całował właśnie to miejsce na moim ramieniu. Patrzy na mnie. Śnieg spada mu na rzęsy.
– Czego ode mnie chcesz, Tesso?
Wspólnej nocy.
Czego chcesz naprawdę?
Wiedziałam, że zrozumie.
– Chcę być z tobą w ciemności. Leżeć w twoich ramionach. Pragnę, żebyś mnie kochał. Był obok, kiedy się boję. Chcę, żebyśmy razem poszli na koniec świata i zobaczyli, co tam jest.
Patrzy na mnie uważnie.
– A jeśli zrobię coś nie tak?
To niemożliwe.
Mogę cię zawieść.
Nie zawiedziesz mnie.
Mogę spanikować.
To nie ma znaczenia. Chcę, żebyś tam był.