Выбрать главу

– Nadciągają płytki krwi i hemoglobina – oznajmiła, kiedy mnie podłączono do kroplówki.

Podoba mi się to, że potrafi znaleźć właściwe słowa.

Jestem w szpitalu od dziesięciu dni. Spędziłam tu nawet święta wielkanocne. Marnuję zbyt wiele czasu.

Każdej nocy leżę w łóżku i pragnę Adama, jago nóg splecionych z moimi, jego ciepła.

– Chcę wrócić do domu – mówię pielęgniarce.

Jeszcze nie teraz.

Czuję się lepiej.

Ale nie dostatecznie dobrze.

Na co czekacie? Macie nadzieję, że wrócę do zdrowia?

Słońce zagląda do mojego pokoju każdego ranka, gdy gasną uliczne latarnie. Chmury pędzą po niebie, na parkingu przed szpitalem robi się ruch, który dopiero pod wieczór ustaje, potem słońce znowu znika za horyzontem i kolejny dzień dobiega końca. Czas pędzi za siebie. Krew pulsuje.

Pakuję torbę i się ubieram. Siadam na łóżku i staram się przybrać dziarską minę. Czekam na Jamesa.

– Chcę wrócić do domu – oznajmiam, kiedy przegląda kartę choroby.

Kiwa głową, jakby się tego spodziewał.

– Jesteś pewna?

Całkowicie. Brakuje mi powietrza. – Wskazuję okno, na wypadek gdyby był zbyt zajęty, żeby zauważyć łagodne światło i chmury na błękitnym niebie.

Musisz przestrzegać określonych procedur, żeby utrzymać wyniki krwi na tym samym poziomie, Tesso.

A nie da się tego robić w domu?

Patrzy na mnie z powagą.

– Istnieje poważna różnica między życiem, które zostawiłaś, a tym obecnym, wymagającym zabiegów medycznych. Tylko ty możesz podjąć decyzję. Masz już dość?

Widzę w myślach nasz dom, kolory dywanów i zasłon, ustawienie mebli. Droga, którą lubię szczególnie, prowadzi z mojego pokoju po schodach, przez kuchnię, aż do ogrodu. Chcę posiedzieć w fotelu na trawie.

– Efekty ostatniej transfuzji utrzymały się zaledwie trzy dni.

Kiwa głową ze współczuciem.

– Wiem, przykro mi.

Dziś rano znów podawano mi krew. Jak długo to jeszcze potrwa?

Wzdycha.

– Nie wiem.

Wygładzam prześcieradło na łóżku.

– Chcę wrócić do domu.

Pozwól, że porozmawiam najpierw z pracownikami socjalnymi w twojej okolicy. Jeśli zagwarantują, że będą cię codziennie odwiedzać, możemy rozważyć takie rozwiązanie. – Odwiesza kartę choroby na poręcz łóżka. – Zadzwonię do nich i wrócę, kiedy pojawi się twój tata.

Po jego wyjściu liczę do stu. Mucha idzie po stoliku. Wyciągam palec, żeby dotknąć jej delikatnych skrzydełek. Wyczuwa moje zamiary, ożywia się i wznosi w powietrze zygzakowatym ruchem. Znajduje się w moim zasięgiem.

Wkładam płaszcz, owijam szyję szalikiem i biorę torbę. Pielęgniarka nie widzi, jak mijam jej biurko i wsiadam do windy.

Na parterze piszę SMS-a do Adama: CZY PAMIETASZ O SWOJEJ OBIETNICY?

Umrę tak, jak chcę. To moja choroba, moja śmierć i mój wybór.

To właśnie oznacza słowo „tak”.

Ogromną przyjemność sprawia mi chodzenie, stawianie jednej stopy przed drugą wzdłuż żółtych linii wymalowanych na podłodze korytarza i prowadzących aż do izby przyjęć. Wspaniale patrzeć na zewnętrzne drzwi obrotowe – zanim wyjdę, czekam, aż miną mnie dwa razy po to, by oddać hołd ich genialnemu konstruktorowi. Jak przyjemny jest powiew świeżego powietrza. Wita mnie słodki, rześki, wstrząsający swym pięknem świat.

Przed wyjściem ze szpitala leży kiosk. Kupuję mleczną czekoladę i paczkę gumy do żucia. Kobieta za ladą dziwnie mi się przygląda, kiedy płacę. Przychodzi mi do głowy myśl, że mogę świecić po tych wszystkich zabiegach i niektórzy to widzą. Każdy mój ruch wywołuje błysk neonu.

Idę powoli w kierunku taksówek i cieszę się z widoku wszystkiego, co mnie otacza – kamery zawieszonej na słupie latarni i kołyszącej się wokół własnej osi, ludzi rozmawiających przez telefony komórkowe. Szpital rozmywa się za moimi plecami, kiedy szepczę do niego słowa pożegnania, cienie rzucane przez drzewa padają na jego okna.

Mija mnie dziewczyna idąca rozkołysanym krokiem, postukuje wysokimi obcasami; czuję zapach pieczonego kurczaka, musiała go właśnie zjeść i teraz oblizuje palce do czysta. Jakiś mężczyzna niosący na rękach płaczące dziecko krzyczy do słuchawki:

– Nie! Nie mogę przynieść ziemniaków!

Tworzymy pewne wzory, pojawiamy się wżyciu innych tylko na chwilę. Czasem myślę, że jestem jedyną osobą, która to dostrzega.

Częstuję kierowcę taksówki czekoladą, kiedy włączamy się w ruch uliczny. Mówi, że ma dzisiaj podwójną zmianę i że na jezdni jest zbyt wiele samochodów jak na jego gust. Rozpaczliwie macha w ich kierunku, kiedy przejeżdżamy mozolnie przez centrum.

– Kiedy to się skończy? – pyta.

Proponuję mu gumę na poprawę humoru. Znów piszę SMS-a do Adama: PAMIĘTAJ O OBIETNICY.

Pogoda się zmienia, słońce chowa się za chmurami. Zimne kwietniowe powietrze wnika w moje płuca.

Taksówkarz bębni palcami w kierownicę.

– Utknęliśmy!

Podoba mi się i korek, i ruch na ulicy, głębokie buczenie silnika autobusu, naglący klakson karetki jadącej gdzieś w oddali. Cieszę się, że suniemy tak wolno przez High Street. Dostrzegam jaj wielkanocne, których nie wykupiono, na wystawie kiosku, niedopałki papierosów zamiecione w kupkę przed barem z kurczakami. Widzę dzieci niosące w ramionach niesamowite przedmioty – niedźwiedzia polarnego, ośmiornicę. A pod kołami wózka stojącego przed sklepem Mothercare dostrzegam litery tworzące moje imię, nieco już zatarte, ale wciąż widoczne na chodniku, rozpościerające się aż do banku.

Dzwonię do Adama. Nie odbiera, więc wysyłam mu kolejną wiadomość: PRAGNĘ CIĘ To proste.

Na skrzyżowaniu stoi karetka z otwartymi drzwiami, rzuca na drogę błękitne światła. Docierają one nawet do chmur wiszących nisko nad nami. Jakaś kobieta leży na jezdni przykryta kocem.

– Widzisz – pyta kierowca.

Wszyscy się przyglądają – pasażerowie samochodów, urzędnicy, którzy wyszli na lunch. Kobieta ma zakrytą twarz, ale spod koca wystają jej nogi w rajstopach; jej buty są ułożone pod nienaturalnym kątem. Obok znajduje się kałuża krwi czarnej jak deszcz.

Kierowca zerka na mnie w lusterku.

– Robi wrażenie, co?

Tak. Wszystko jest takie namacalne. Istnienie i popadanie w niebyt.

Odnoszę wrażenie, że w palcach moich nóg gromadzi się żywica i płynie w górę aż do goleni. Pukam do drzwi Adama.

Sally wygląda. Czuję przypływ miłości do niej.

– Czy jest Adam?

Nie powinnaś być w szpitalu?

Już nie.

Wygląda na zdezorientowaną.

– Nie wspomniał, że mają cię wypisać.

Niespodzianka.

Jeszcze jedna. – Wzdycha. Otwiera drzwi szerzej i spogląda na zegarek.

Nie wróci przed piątą.

Piątą?

Marszczy brwi.

– Dobrze się czujesz?

Nie. Nie mogę czekać do piątej. Wtedy dopadnie mnie już anemia.

– Gdzie on jest?

Pojechał pociągiem do Nottingham na uniwersytet. Zgodzili się z nim porozmawiać.

O czym?

Chce zacząć studia od września.

Ogród wiruje mi przed oczami.

– Jesteś tak samo zaskoczona jak ja.

Zasypiałam w jego ramionach w szpitalu.

– Dotknij mnie – powiedziała i on mnie dotknął.

Kocham cię – powtarzał. – Nie masz prawa temu zaprzeczać.

Obiecał mi.

Zaczyna padać, kiedy odchodzę od drzwi. Piękny srebrny deszcz osiada na ziemi niczym pajęczyna.

Rozdział 35

Zdejmuję jedwabną sukienkę zwieszaka i wycinam otwarte usta poniżej talii. Nożyczki są tak ostre, że przychodzi mi to bez trudu, jakbym metalem przenikała przez wodę. Błękitna, obcisła kiecka zostaje rozcięta na ukos na wysokości piersi. Układam rzeczy obok siebie na łóżku jak chore przyjaciółki i głaszczę je.