– Nie, D'Annunzia nie lubię. Gdybym jednak miała wysunąć hipotezę – jak pan to określa – powiedziałabym raczej „tak" niż „nie".
– Dlaczego pani tak sądzi?
– Moim zdaniem ten romans zaczął się prawie na samym początku. Od czasu do czasu oddalali się razem, coś między sobą szeptali…
– To przecież nic nie znaczy! Mogli z powodzeniem rozmawiać o interesach!
– Patrząc sobie w oczy tak jak oni obaj? A zresztą były też dni dobre i dni złe.
– Nie rozumiem.
– No, wie pan, takie typowe dla zakochanych par. Jeśli ostatnie spotkanie wypadło jak trzeba, to następnego dnia ciągle uśmiechy, ocieranie się o siebie… Ale jeśli coś nie poszło jak należy, jeśli była jakaś kłótnia, to jakby mrozem powiało, żadnych uśmiechów, ocierania się… Kiedy Gargano przyjeżdżał do Vigaty, zostawał przynajmniej przez tydzień, nie brakowało więc czasu na dni dobre i złe… Trudno było tego nie zauważyć.
– Wiadomo pani może, gdzie się spotykali?
– Nie. Gargano był bardzo dyskretny, Giacomo też nie lubił opowiadać o swoich sprawach.
– Proszę pani, czy po zniknięciu Gargana mieliście jakieś wiadomości do Giacoma? Napisał do was, zadzwonił, jakoś się odezwał?
– O to powinien pan spytać nie mnie, lecz Mariastellę, bo tylko ona została w biurze. Ja już tam nie poszłam, odkąd stało się jasne, że mogę paść ofiarą jakiegoś rozwścieczonego klienta. Najsprytniejszy okazał się Giacomo, bo tego samego dnia, kiedy Gargano się nie pojawił, on też rano nie przyszedł już do pracy. Widocznie przeczuł.
– Co przeczuł?
– Że Gargano zgarnął forsę. Panie komisarzu, z nas wszystkich tylko Giacomo coś rozumiał z interesów Gargana. Dzień przedtem poszedł pewno do banku i dowiedział się, że nie było przelewu z Bolonii do Vigaty. Domyślił się, że coś jest nie w porządku, i wyparował. Przynajmniej ja tak myślę.
– I myli się pani, bo w dzień przed oczekiwanym przyjazdem Gargana Giacomo wyjechał do Niemiec.
– Naprawdę? – zdziwiła się szczerze dziewczyna. – A dlaczego?
– Wysłał go Gargano, na miesiąc albo i dłużej. Miał załatwiać jakieś sprawy.
– Kto panu to powiedział?
– Jego stryj, ten, który dogląda budowy willi.
– Jakiej willi? – spytała całkiem zdezorientowana Michela.
– To pani nie wie, że Giacomo wybudował sobie willę między Vigatą a Montelusą?
Michela złapała się za głowę.
– Co mi pan tu opowiada?! Giacomo żył z pensji, zarabiał dwa miliony dwieście tysięcy lirów. Wiem na pewno!
– Ale może rodzice…
– Jego rodzice mieszkają w Vizzini, żywią się sałatą z ogródka. Panie komisarzu, nic mi się tutaj nie zgadza. To prawda, że Gargano wysyłał czasem Giacoma, by załatwiał różne sprawy, ale nigdy nie chodziło o nic istotnego, Giacomo jeździł tylko do naszych prowincjonalnych oddziałów. Nie wydaje mi się, żeby Gargano mógł go wysłać do Niemiec w ważnych interesach. Powiedziałam, że Giacomo rozumiał więcej od nas, ale z pewnością nie do tego stopnia, żeby działać na rynku międzynarodowym. Jest na to za młody i…
– Ile ma lat? – przerwał jej Montalbano.
– Dwadzieścia pięć. I brak mu doświadczenia. Nie, jestem przekonana, że nakłamał stryjowi, żeby na jakiś czas się ukryć. Nie umiałby sobie poradzić z rozwścieczonymi klientami.
– I co, ukrywa się tak już cały miesiąc?
– No, sama nie wiem – powiedziała Michela. – Poproszę o papierosa.
Montalbano poczęstował ją i sięgnął po zapalniczkę. Dziewczyna zaciągała się krótko, raz za razem, zdenerwowana, nie mówiąc ani słowa. Montalbano też nie miał ochoty się odzywać, za to jego mózg pracował bardzo intensywnie.
Michela skończyła palić i powiedziała swoim głosem Marleny (albo dubbingowanej Grety Garbo):
– Rozbolała mnie głowa.
Spróbowała opuścić szybę, ale jej się nie udało.
– Ja to zrobię – powiedział Montalbano. – Czasem się zacina.
Pochylił się w stronę dziewczyny i pojął z opóźnieniem, że popełnia błąd.
Michela nagle zarzuciła mu ręce na szyję. Zaskoczony Montalbano otworzył usta, popełniając drugi błąd. Wargi Micheli przylgnęły do jego na wpół rozchylonych warg, jej język rozpoczął dokładne przeszukiwanie jamy ustnej. Montalbano poddał się na chwilę, potem jednak wziął się w ryzy i z bólem doprowadził do tego, że ich usta się rozłączyły.
– Tylko grzecznie – rozkazał.
– Dobrze, tatusiu – powiedziała Michela, a w głębi jej fiołkowych oczu zabłysły wesołe iskierki.
Montalbano zapuścił silnik, wrzucił bieg i ruszył.
Rozkaz „tylko grzecznie" nie odnosił się jednak do dziewczyny. Odnosił się do tej części jego ciała, która nie dość, że zareagowała ochoczo na podnietę, to jeszcze zaintonowała dźwięcznym głosem hymn narodowy: „Otwierają się groby, powstają zmarli…"
– O Matko Przenajświętsza, panie komisarzu! Ale strachu się najadłem! Jeszcze się trzęsę, panie komisarzu. Niechby mi pan rękę odciął, widzi pan, jak drży?
– Widzę. Co się stało?
– Zatelefonił pan kwestor osobiście we własnej osobie i chciał mówić z panem. Powiedziałem, że teraz na razie pana nie ma i że jak tylko pan wróci, to zaraz powiem, że on z panem chce rozmawiać. A on, to znaczy pan kwestor, spytał, czy jest ktoś wyższy ode mnie.
– Wyższy stopniem.
– Chyba tak, panie komisarzu, ależ pan bystry! No to ja powiedziałem, że wicekomisarz Augello ma się żenić i jest na urlopie. I wie pan, co odpowiedział pan kwestor? „Mam to w dupie!" Właśnie dokładnie tak, panie komisarzu! No to ja powiedziałem, bo Fazio akurat wyszedł, że nie ma nikogo wyższego. A on mnie pyta, jak się nazywam, no to ja mówię „Catarella". Mówi mi wtedy: „Słuchaj, Santarella". No to ja pozwoliłem sobie go poprawić i mówię „Nazywam się Catarella". I wie pan, co mi odpowiedział pan kwestor? „Mam to w dupie, jak się nazywasz!" Właśnie dokładnie tak. Ale był wściekły!
– Catarella, jak będziesz tak dalej opowiadał, nie skończysz do północy. Czego chciał?
– Powiedział, żebym panu powiedział, że ma pan dwadzieścia cztery godziny, żeby dać mu odpowiedź, a jaką, to pan wie.
Jutro, jeśli poczta pozwoli, pan kwestor otrzyma pseudoanonimowy list i się uspokoi.
– Jeszcze coś nowego?
– Bez zmian, panie komisarzu.
– Gdzie są inni?
– Fazio na ulicy Lincolna, bo trochę się tam pokłócili. Galio w sklepie Sciacchitana, bo był mały napadzik…
– Jak to „mały napadzik"?
– No bo napadł trzynastoletni chłopaczek z prawdziwym lewolwerem, długim jak moje ramię. Galluzzo poszedł tam, gdzie dziś rano znaleźli bombę, co nie wybuchła. Imbró i Gramaglia są…
– Dobrze już, dobrze – powiedział Montalbano. – Masz rację, Catarella, na zachodzie bez zmian.
I poszedł do swojego pokoju, zostawiając rozglądającego się na wszystkie strony Catarellę.
– Panie komisarzu, gdzie ten zachód?
Na biurku piętrzył się półtorametrowy stos papierów do podpisu, opatrzony przez Fazia kartką ze słowami: „Bardzo pilne". Do diabła, teraz już będzie musiał to zrobić.
Kiedy usiadł przy swoim stole stałego klienta w „San Calogero", podszedł do niego z miną spiskowca właściciel gospody.
– Panie komisarzu, mam drobiazg rybny.
– Przecież nie wolno tego łowić.
– Tak, ale czasem pozwalają zgarnąć po skrzynce na łódź.
– No to dlaczego mi to mówisz, jakbyś uczestniczył w spisku?
– Bo wszyscy chcieliby zjeść, a mnie nie starcza.
– Jak mi go przyrządzisz – z limonką?
– Nie, panie komisarzu. Drobiazg się podsmaża i robi pulpety.
Musiał długo poczekać, ale opłaciło się. Chrupiące spłaszczone pulpeciki były usiane setkami czarnych kropek – oczkami maleńkich, dopiero co wyklutych z ikry rybek, Montalbano zjadł je z wielkim smakiem, choć wiedział, że przełyka żniwo okrutnej rzezi, akcji zagłady. Aby się ukarać, nie zamówił niczego innego. Kiedy wyszedł z gospody, odezwał się w nim natychmiast – jak od czasu do czasu się zdarzało – ogromnie dokuczliwy głos sumienia.