– Dziękuję, nieźle – odpowiedział zaskoczony Garzullo.
Widząc jednak, że komisarz chce zrobić jeszcze jeden krok w jego stronę, błyskawicznie się opanował.
– Nie ruszać się, bo strzelam!
– Panie komisarzu, na miłość boską, proszę się nie narażać – odezwała się głośno panna Cosentino. – Jeżeli ktoś ma się poświęcić dla księgowego Gargano, niech to będę ja. Jestem gotowa.
Zamiast wybuchnąć śmiechem na tę melodramatyczną wypowiedź, Montalbano poczuł wściekłość. Gdyby w tej chwili stanął przed nim księgowy, rozkwasiłby mu gębę.
– Nie mówmy głupstw! Nikt się tu nie poświęca!
Zwrócił się następnie do mierniczego i rozpoczął swoją improwizację.
– Przepraszam bardzo, panie Garzullo, ale gdzie pan był wczoraj wieczorem?
– Gówno to pana obchodzi! – odparł wojowniczo starzec.
– Proszę o odpowiedź w pańskim własnym interesie.
Mierniczy zacisnął usta, ale po chwili zdecydował się odezwać.
– Dopiero co wróciłem tutaj do domu. Byłem przez cztery miesiące w szpitalu w Palermo i tam dowiedziałem się, że księgowy uciekł z moimi pieniędzmi, ze wszystkimi, co zapracowałem przez całe życie!
– A więc wczoraj późnym wieczorem nie oglądał pan telewizji?
– Nie miałem ochoty słuchać bzdur.
– To dlatego nic pan nie wie! – zawołał triumfująco Montalbano.
– A co miałbym wiedzieć? – spytał oszołomiony Garzullo.
– Że księgowy Gargano został aresztowany.
Kątem oka spojrzał na Mariastellę. Spodziewał się okrzyku, jakiejś reakcji – a tu nic, kobieta siedział nieruchomo, wyglądała na zmieszaną, ale nie na przekonaną.
– Naprawdę? – powiedział mierniczy.
– Słowo honoru – oświadczył Montalbano tonem godnym wielkiego aktora. – Aresztowano go i skonfiskowano dwanaście wielkich waliz wypełnionych po brzegi forsą. Dziś rano w prefekturze w Montejusie zaczynają zwracać poszkodowanym pieniądze. Ma pan pokwitowanie na sumę wpłaconą księgowemu?
– Jakżeby nie? – odpowiedział starzec, uderzając wolną ręka po kieszeni marynarki, w której zwykle trzyma się portfel.
– No to nie ma sprawy, kłopot z głowy.
Montalbano poszedł do starego, wyjął mu z ręki rewolwer i położył na najbliższym biurku.
– Mogę pójść do prefektury jutro? – spytał Garzullo. – Kiepsko się czuję.
Upadłby, gdyby komisarz szybko go nie podtrzymał.
– Fazio i Galluzzo, biegiem, wsadźcie go do samochodu i zawieźcie do szpitala.
Obaj wymienieni ujęli starca pod ramiona. Przechodząc obok Montalbana, Garzullo zdołał wykrztusić:
– Dziękuję za wszystko.
– Ależ nie ma za co – powiedział komisarz, czując się jak ostatni łobuz.
2
Tymczasem Mimi pobiegł na pomoc pannie Mariastelli, która – chociaż nadal w pozycji siedzącej – poczęła się chwiać niczym szarpane wiatrem drzewo.
– Przynieść pani coś z baru?
– Tak, dziękuję, poproszę o szklankę wody.
W tej chwili usłyszeli z zewnątrz burze oklasków i okrzyki: „Brawo! Niech żyje mierniczy Garzullo!” Najwidoczniej w tłumie było wiele osób, które Gargano oszukał.
– Dlaczego tak go nienawidzą? – spytała Mariastella, kiedy Mimi już wychodził.
Wykręcała sobie nerwowo ręce. Z bladej zrobiła się teraz czerwona jak pomidor, odreagowując niewątpliwie przerażenie.
– No, mają chyba jakieś powody – odpowiedział dyplomatycznie komisarz. – Wie pani lepiej ode mnie, że księgowy zniknął.
– Tak, ale dlaczego od razu myśleć o przestępstwie? Mógł stracić pamięć wskutek kraksy samochodowej, pechowego upadku lub czegoś takiego… Pozwoliłam sobie zatelefonować…
Przerwała, potrząsając ze zmartwieniem głową.
– No i nic – westchnęła, kończąc myśl.
– Proszę mi powiedzieć, do kogo pani dzwoniła.
– Ogląda pan telewizję?
– Czasami. Dlaczego pani pyta?
– Dowiedziałam się, że istnieje program pod tytułem Kto widział tę osobę?, poświęcony ludziom zaginionym. Znalazłam numer jego redakcji i…
– Zrozumiałem. Co pani powiedzieli?
– Że nic nie mogą zrobić, bo nie jestem w stanie podać im niezbędnych danych: wieku, miejsca zaginięcia, nie mam fotografii i tak dalej.
Zapadło milczenie. Ręce Mariastelli zamieniły się w jeden, niemożliwy do rozsupłania węzeł. Drzemiący w komisarzu przeklęty instynkt policjanta niespodziewanie, Bóg wie dlaczego, na chwilę się obudził.
– Proszę pani, musi pani wziąć pod uwagę pieniądze, które zniknęły wraz z księgowym. Czy wie pani, że chodzi o miliardy lirów?
– Wiem.
– Czy nie wie pani zupełnie, co on…
– Wiem, że te pieniądze inwestował. W co i gdzie, tego nie wiem.
– A czy on z panią…?
Twarz Mariastelli stanęła w ogniu.
– Co… co pan chce powiedzieć?
– Czy kontaktował się z panią w jakiś sposób po zniknięciu?
– Gdyby tak było, doniosłabym o tym wicekomisarzowi Augello, który mnie przesłuchiwał. Panu powtórzę to samo, co powiedziałam pana zastępcy: Emanuele Gargano jest człowiekiem mającym w życiu jeden tylko cel – uszczęśliwiać innych.
– Chętnie pani wierzę – odrzekł Montalbano.
I był szczery. Żywił bowiem głęboką wiarę, że księgowy Gargano uszczęśliwia obecnie drogie dziwki, barmanów, dyrektorów domów gry i sprzedawców luksusowych samochodów na którejś z odległych wysp Polinezji.
Mimi Augello wrócił z butelką wody mineralnej, kilkoma plastikowymi kubkami i z przyklejoną do ucha komórką.
– Tak jest, tak jest, już go panu daję. Podał aparacik komisarzowi.
– To do ciebie. Kwestor.
A to uciecha! Nie można było powiedzieć, że stosunki między Montalbanem a okręgowym komendantem policji – kwestorem Bonetti-Alderighim – opierają się na wzajemnym poszanowaniu i sympatii. Telefon od niego oznaczał jakąś nieprzyjemną rozmowę, na którą komisarz nie miał w tej chwili najmniejszej ochoty.
– Melduję się na rozkaz, panie kwestorze.
– Proszę natychmiast przyjechać.
– Najwyżej za godzinkę będę…
– Montalbano, jest pan Sycylijczykiem, ale chyba w szkole uczono pana włoskiego. Czy znane jest panu znaczenie słowa „natychmiast"?
– Proszę chwilę poczekać, postaram się sobie przypomnieć. Ach, tak. Znaczy „bez żadnej zwłoki". Czy dobrze mówię, panie kwestorze?
– Proszę nie silić się na dowcip. Ma pan dokładnie kwadrans na dojazd do Montelusy.
I odłożył słuchawkę.
– Mimi, muszę zaraz jechać do kwestora. Weź rewolwer mierniczego i zanieś na komisariat. Panno Cosentino, niech pani pozwoli, że dam pani radę: proszę zamknąć już teraz biuro i iść do domu.
– Dlaczego?
– Wie pani, wszyscy w mieście dowiedzą się niebawem o wspaniałym pomyśle pana Garzullo. Nie da się wykluczyć, że jakiś dureń zechce jego przedsięwzięcie powtórzyć, a może to być ktoś młodszy i bardziej niebezpieczny.
– Nie – powiedziała zdecydowanym głosem Mariastella – ja tego stanowiska nie opuszczę. A gdyby tak księgowy wrócił i nikogo tu nie zastał?
– Ale by się rozczarował! – powiedział rozzłoszczony Montalbano. – Aha, coś jeszcze: czy zamierza pani podać do sądu pana Garzullo?
– Nie, w żadnym wypadku.
– I tak będzie lepiej.
Na drodze do Montelusy panował duży ruch, co jeszcze bardziej zepsuło komisarzowi humor. Ponadto dokuczał mu piasek, który czuł w skarpetkach i pod kołnierzykiem koszuli. W odległości około stu metrów po lewej stronie, a więc w przeciwnym kierunku jazdy, zobaczył lokal „Pod Ciężarówką", w którym, jak wiedział, parzą doskonałą kawę. Dojechał prawie na jego wysokość, włączył policyjny migacz i zakręcił. Wybuchło okropne zamieszanie, wozy hamowały jeden po drugim, rozległo się trąbienie, posypały przekleństwa i wyzwiska. Cudem udało mu się wjechać na placyk przed lokalem; wysiadł z samochodu i wszedł do środka. Spostrzegł od razu dwie osoby, które natychmiast rozpoznał, mimo że stały zwrócone do niego plecami. Byli to Fazio i Galluzzo, którzy – tak mu się przynajmniej wydawało – opróżniali po kieliszku koniaku. Koniak o tej porze, z samego rana? Stanął za nimi i zamówił u barmana kawę. Fazio i Galluzzo poznali go po głosie i odwrócili się błyskawicznie.