Выбрать главу

Najzabawniejsze w całej tej sprawie – pomyślał, kiedy zaciskając kurczowo dłonie na kierownicy, jechał do Marinelli – jest to, że nie był zły na Lohengrina Perę, z pewnością autora anonimowego listu, napisanego w akcie opóźnionej zemsty, bo tylko on potrafił zrekonstruować dzieje Francois i jego matki. Nie był też zły nawet na kwestora. Był zły na samego siebie. Jak mógł całkiem zapomnieć o książeczce z pięciuset milionami lirów? Powierzył ją zaprzyjaźnionemu notariuszowi – to przypominał sobie doskonale – aby ten je przechował i wypłacił Francois, jak tylko chłopiec osiągnie pełnoletność. Przypominał też sobie – ale już niejasno – że w jakieś dziesięć dni po odwiedzinach u notariusza otrzymał od niego pocztą pokwitowanie. Nie wiedział jednak zupełnie, gdzie je wsadził. Co najgorsze, o tej książeczce w ogóle nie mówił ani swojemu zastępcy, ani jego siostrze. W tej sytuacji Mimi Augello, który zupełnie o niczym nie wiedział, mógł paść ofiarą bujnej wyobraźni Bonetti-Alderighiego – a był przecież niewinny jak nowo narodzone dziecię.

W niecałą godzinę później jego mieszkanie wyglądało jak splądrowane przez zręcznych i sumiennych złodziei. Wszystkie szuflady powyciągane z biurka, papiery rozrzucone na podłodze, zawalonej ponadto książkami pootwieranymi, przekartkowanymi, wymiętymi. W sypialni obie szafki nocne szeroko otwarte, szafa i komoda – tak samo, rzeczy powyjmowane, ciśnięte niedbale na łóżko, na krzesła. Montalbano grzebał wszędzie, a im bardziej szukał, tym bardziej wydawało mu się, że nigdy, przenigdy nie znajdzie tego, czego szuka. No i właśnie kiedy już zupełnie stracił nadzieję, w pudełku ukrytym w najniższej szufladzie komody, wraz z fotografią matki, zmarłej, zanim zdążył zapamiętać ją żywą, ze zdjęciem ojca i z kilkoma z rzadkich ojcowskich listów, znalazł przysłaną mu przez notariusza kopertę. Otworzył ją, wyjął dokument, przeczytał raz i drugi, wyszedł z domu, wsiadł do samochodu. Wiedział, że na samym skraju Vigaty jest sklep tytoniowy z kserokopiarką. Pojechał tam, wykonał odbitkę dokumentu i wrócił do Marinelli. Przestraszył się na widok burdelu, który sam w domu zrobił. Klnąc, poszukał arkusza papieru i koperty. Znalazł, usiadł za biurkiem i napisał:

Wielce szanowny Panie Kwestorze,

ponieważ jest Pan skłonny dawać wiarę anonimowym listom, nie podpiszę niniejszego. Przesyłam w załączeniu kopię pokwitowania wystawionego przez notariusza Giulia Carlentiniego, które wyjaśnia sprawę komisarza Salva Montalbano. Oryginał znajduje się oczywiście w posiadaniu autora tego listu i może być okazany na Pańskie życzenie.

Podpisano: przyjaciel.

Znowu wsiadł do samochodu, pojechał na pocztę, nadał list polecony z potwierdzeniem odbioru, wyszedł, schylił się, aby otworzyć drzwi samochodu – i pozostał nieruchomo w tej pozycji jak ktoś, kto poczuł nagle gwałtowny ból w krzyżu, tak silny, że przy najmniejszym poruszeniu dosięga cię jakby okrutny cios nożem i możesz tylko trwać w przyjętej postawie, modląc się, aby jakiś cud oddalił cierpienia choćby na chwilę. Tak sparaliżował komisarza widok przechodzącej właśnie opodal kobiety, która zmierzała najwyraźniej do pobliskiego sklepu spożywczego. Była to panna Mariastella Cosentino, która – zamknąwszy agencję zgodnie z popołudniowym rozkładem – dokonywała zakupów przed powrotem do domu. Widok Mariastelli Cosentino nasunął mu mrożącą krew w żyłach myśl, a za nią jeszcze bardziej mrożące krew w żyłach pytanie: czy też przypadkiem notariusz nie zainwestował pieniędzy Francois w firmie księgowego Gargana? Jeśli tak było, oszczędności już się ulotniły, pofrunęły w stronę mórz południowych. W konsekwencji nie dość, że chłopiec straciłby bezpowrotnie cały spadek po matce, ale i on sam, Montalbano, który dopiero co wysłał prowokacyjny list do kwestora, miałby duży kłopot z wyjaśnieniem zniknięcia tych pieniędzy. Mógłby zapewniać bez końca, że nie ma z tym nic wspólnego; kwestor nigdy by mu nie uwierzył, w najlepszym wypadku pomyślałby, że porozumieli się z notariuszem i podzielili między siebie pięćset milionów biednego sieroty.

Udało mu się wreszcie otrząsnąć i otworzyć drzwi. Pomknął niczym strzała, z piskiem opon, jak robią to zwykle policjanci i imbecyle. Wysiadł przed biurem notariusza Carlentiniego, wbiegł zdyszany na drugie piętro. Drzwi były zamknięte, wisiała na nich kartka z godzinami przyjęć; od zamknięcia minęła zaledwie godzina, może wewnątrz ktoś jeszcze był. Nacisnął dzwonek i na wszelki wypadek uderzył pięścią w drzwi. Uchyliły się; komisarz otworzył je szeroko z gwałtownością godną Catarelli. Jakaś panienka cofnęła się ze strachem.

– Co… o co chodzi? Proszę… proszę mnie nie skrzywdzić.

Była z pewnością przekonana, że to napad. Zbladła jak ściana.

– Przepraszam, że panią przestraszyłem – powiedział komisarz. – Nie mam najmniejszego zamiaru pani skrzywdzić. Nazywam się Montalbano.

– Ale jestem głupia! – zawołała panienka. – Teraz sobie przypominam, widziałam pana w telewizji. Proszę wejść.

– Jest notariusz? – spytał komisarz, wchodząc.

Na twarzy panienki pojawił się wyraz okolicznościowej powagi.

– To pan nic nie wie?

– Czego nie wiem? – powiedział Montalbano.

Jego niepokój wzrósł.

– Biedny pan notariusz…

– Umarł?! – zawył Montalbano, jakby mu powiedziała o zgonie istoty, którą kochał najbardziej w świecie.

Panna spojrzała na niego z lekkim zdziwieniem.

– Nie, nie umarł. Miał wylew. Już mu lepiej.

– Ale mówi? Pamięta?

– Oczywiście.

– Mogę z nim porozmawiać?

Panna rzuciła okiem na zegarek.

– Może nam się uda. Leży w klinice Matki Boskiej w Montelusie.

Przeszła do pokoju pełnego papierów, teczek na dokumenty, segregatorów, wielkich kopert. Wybrała numer, poprosiła pokój 114. Potem powiedziała:

– Giulio… Umilkła. Było rzeczą ogólnie wiadomą, że notariusz żadnej nie przepuści. Panna przy telefonie nie miała trzydziestki: wysoka, brunetka z włosami długimi do pasa, przepiękne nogi.

– Panie notariuszu – odezwała się po chwili – jest w biurze, komisarz Montalbano, chciałby z panem mówić… Tak? Porozmawiamy później. Podała słuchawkę komisarzowi i dyskretnie wyszła z pokoju.

– Halo, panie notariuszu! Tu Montalbano. Chciałem tylko o coś pana spytać. Przypomina pan sobie, że kilka lat temu powierzyłem panu książeczkę oszczędnościową na pięćset milionów… A więc pamięta pan. Pytam, bo pomyślałem sobie, że mógł pan zainwestować te pieniądze w firmie księgowego Gargano, a wtedy… Ależ proszę się nie obrażać… Nie, nie, na miłość boską, nie chciałem pana urazić… Skądże znowu… Naturalnie, naturalnie… Przepraszam pana bardzo. Niech pan szybko wraca do zdrowia.

Odłożył słuchawkę. Na sam dźwięk nazwiska Gargano notariusz poczuł się urażony.

– To panu się zdaje, że ja jestem takim durniem, który wierzy oszustom w rodzaju Gargana? – powiedział.

Pieniądzom Francois nic nie groziło.

Niemniej, wsiadając do samochodu przed odjazdem do komisariatu, Montalbano poprzysiągł sobie, że księgowy Gargano zapłaci mu z nawiązką za okropny strach, którego z jego winy się nabawił.

4

Nie dojechał jednak do komisariatu, bo po drodze uznał, że ma za sobą bardzo ciężki dzień, a zatem zasługuje na nagrodę pocieszenia. Ktoś wspomniał mu kiedyś niejasno o zajeździe otwartym kilka miesięcy wcześniej jakieś dziesięć kilometrów za Montelusą, przy szosie do Giardiny; podobno dobrze się tam jadło. Powiedziano mu nawet, jak się nazywa: „U Giugiu Woźnicy". Zmylił drogę cztery razy i miał już zawrócić, aby udać się znowu do swego ulubionego „San Calogero", bo wraz z upływem czasu rósł w nim wilczy apetyt. Wtedy w świetle reflektorów zobaczył nagle nazwę lokalu, wypisaną ręcznie na przytwierdzonej do przydrożnego słupa desce. Dojechał tam w pięć minut autentyczną polną drogą, jakich właściwie już się nie spotyka, pełnej wyboi i kamieni; zaczął nawet podejrzewać, że wyreżyserował to wszystko sam Giugiu, który udaje woźnicę, a w rzeczywistości jest kierowcą wyścigowym. W związku z tym podejrzeniem nie trafił mu do przekonania także samotny domek, przed którym się znalazł: kiepsko otynkowany, bez neonów, jedno pomieszczenie na parterze, drugie na pierwszym i jedynym piętrze. Z dwóch okien na parterze sączyło się słabe światło, wywołując w patrzącym melancholijny nastrój – to bez wątpienia finałowy akcent owej sztucznej scenerii. Na placyku przed domem zaparkowano dwa samochody. Montalbano wysiadł i stanął niezdecydowany. Nie uśmiechało mu się zakończyć wieczoru zatruciem pokarmowym. Zaczął się zastanawiać, kto mu polecił tę gospodę, i wreszcie sobie przypomniał: wicekomisarz Lindt, z pochodzenia Szwajcar („Czy jest pan spokrewniony z tymi od czekolady?" – spytał go, kiedy się poznali), który jeszcze pół roku wcześniej pracował na Północy, w Bolzano.