Czy to możliwe, żeby litr wina – mocnego wprawdzie – doprowadził go do takiego stanu? Wysiadł z samochodu i sikając, rozglądał się nadal wokoło. W świetle księżyca wszystko dobrze widział, lecz to, co zobaczył, było mu zupełnie nieznane. Ze schowka w samochodzie wyjął latarkę i zaczął obchodzić ogrodzenie. Willa była wykończona, ale najwyraźniej niezamieszkana: z szyb w oknach nie odklejono jeszcze skrzyżowanych taśm ochronnych. Opasany płotem ogród był dość duży, budowano w nim rodzaj altany, widać było nagromadzone narzędzia – łopaty, kilofy, wiadra na zaprawę. Kiedy doszedł na tyły posiadłości, wpadł na coś, co w pierwszej chwili wydało mu się dużym krzakiem. Przyjrzał się temu bliżej w świetle latarki i głośno krzyknął. Zobaczył bowiem trupa, albo – dokładniej mówiąc – umierającego. Wielkie saraceńskie drzewo oliwne leżało przed nim w agonii, wyrwane z korzeniami, powalone na ziemię. Wydawało ostatnie tchnienia. Gałęzie od pnia odcięto piłą elektryczną, sam pień poraniono głęboko toporem. Liście pozwijały się, usychały. Montalbano uświadomił sobie niejasno, że płacze – pociągał nosem, powstrzymując cieknący z niego śluz, i oddychał, zachłystując się jak dziecko. Wyciągnął rękę, położył ją na jasnej plamie wielkiej rany. Poczuł pod dłonią nieco wilgoci soków, które sączyły się z pnia jak krew z umierającego wskutek krwotoku człowieka. Zdjął rękę z rany, zerwał garść stawiających jeszcze opór liści, wetknął je do kieszeni. I przeszedł od płaczu do wściekłości – trzeźwej, kontrolowanej.
Wrócił do samochodu, zdjął marynarkę, wsadził latarkę do kieszeni spodni, zapalił światła drogowe, podszedł do bramy z kutego żelaza i wspiął się na nią ze zręcznością małpy, niewątpliwie dzięki wypitemu winu, pod którego wpływem nadal pozostawał. Wykonał skok godny Tarzana i znalazł się w ogrodzie: wszędzie wysypane żwirem alejki, co dziesięć metrów ławeczki z ciosanego kamienia, wazy z roślinami, imitacje starorzymskich płaskorzeźb, kapitele kolumn najwyraźniej wyprodukowanych niedawno w Fiakce. Nie brakowało oczywiście skomplikowanego, nadzwyczaj nowoczesnego rusztu do barbecue. Montalbano poszedł do altany w budowie, wybrał spośród złożonych tam narzędzi młot do tłuczenia kamieni, ujął go mocno w dłoń i zaczął rozbijać szyby okien na parterze, rozmieszczonych po dwa z każdej strony domu.
Po zgruchotaniu sześciu okien spostrzegł za rogiem grupę nieruchomych postaci, zupełnie podobnych do ludzkich. A cóż to takiego? Wyciągnął z kieszeni latarkę, zapalił ją. Zobaczył osiem dużych posągów, postawionych tam chwilowo razem, dopóki właściciel willi nie podejmie odpowiedniej decyzji. Królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków.
– Poczekajcie, zaraz do was wrócę – powiedział Montalbano.
Rozbił sumiennie dwa pozostałe okna i zataczając nad głową kręgi młotem niczym Orland mieczem w przypływie szaleństwa, rzucił się na posągi i zaczął je tłuc na oślep.
Po dziesięciu minutach z Królewny Śnieżki, Wesołka, Gburka, Śpioszka, Apsika, Nieśmiałka, Mędrka i Gapcia, czy jak im tam było, zostały tylko kolorowe kawałeczki. Montalbano nie był jednak jeszcze w pełni usatysfakcjonowany. Odkrywszy w pobliżu niedokończonej altany pojemniki z kolorowymi farbami w sprayu, złapał jeden z nich i wypisał na każdej z czterech ścian willi zieloną farbą, wielkimi literami, słowo KUTAS. Przeskoczył znowu przez ogrodzenie, wsiadł do samochodu i czując się już całkiem trzeźwy, odjechał do Marinelli.
Po powrocie spędził połowę nocy na porządkowaniu mieszkania, które w konsekwencji poszukiwań pokwitowania od notariusza wyglądało jak po trzęsieniu ziemi. Sprzątanie nie zajęłoby mu tak wiele czasu, gdyby nie to, że kiedy raz otworzysz szuflady, znajdziesz tam zawsze całą masę starych, zapomnianych papierów, których część musisz przeczytać. Niechybnie wciąga cię wtedy coraz głębiej wir wspomnień, przypominasz sobie sprawy, o których przez lata usilnie starałeś się zapomnieć. Gra wspomnień jest smutną grą, w której nigdy się nie wygrywa. Poszedł do łóżka około trzeciej nad ranem. Potem przynajmniej trzy razy wstawał, żeby napić się wody; wreszcie przyniósł karafkę do sypialni i postawił na nocnej szafce. W rezultacie o siódmej rano brzuch miał tak wypełniony wodą, że wyglądał, jakby był w ciąży. Na dworze zrobiło się pochmurno, co spotęgowało jego zdenerwowanie, i tak powstrzymywane już z największym trudem po tej okropnej nocy.
Zadzwonił telefon.
Montalbano podniósł słuchawkę i powiedział zdecydowanym tonem:
– Catarella, nie zawracaj mi dupy.
– Nie jestem tym, do którego pan mówi. To ja jestem, panie komisarzu.
– Kim jesteś?
– Nie poznaje mnie pan? Jestem Adelina.
– Adelina! O co chodzi?
– Panie komisarzu, chciałam powiedzieć, że dziś nie mogę przyjść.
– Trudno, nie przychodź.
– Nie mogę przyjść też jutro ani pojutrze.
– Dlaczego?
– Zabrali do szpitala żonę mojego młodszego syna, bo rozbolał ją brzuch. Muszę zająć się dziećmi, jest ich czworo, najstarszy ma dziesięć lat, to zbój jeszcze gorszy od swojego ojca.
– No dobrze, Adelino, nie przejmuj się. Odłożył słuchawkę, poszedł do łazienki, wziął nagromadzone tam rzeczy do prania, z utytłanym w piasku swetrem od Livii włącznie, wsadził wszystko do pralki. Nie znalazł żadnej czystej koszuli, włożył więc używaną. Pomyślał, że przynajmniej na trzy obiady i trzy kolacje będzie musiał pójść do gospody, ale przysiągł sobie, że nie da zwieść się na pokuszenie i pozostanie wierny „San Calogero". Po telefonie od Adeliny jego zły humor osiągnął szczyt, ponieważ Montalbano wiedział, że nie potrafi zadbać należycie ani o dom, ani o samego siebie.
W komisariacie panował – jak się wydawało – całkowity spokój. Catarella, zagłębiony w rozmowie telefonicznej – chyba bardzo trudnej, bo raz po raz ocierał rękawem pot z czoła – nie zauważył nawet przybycia komisarza. Na swoim biurku Montalbano znalazł kartkę z dwoma nazwiskami – Giacomo Pellegrino i Michela Manganaro – i dwoma numerami telefonów. Rozpoznał charakter pisma Augella i przypomniał sobie od razu: to nazwiska osób zatrudnionych w „Królu Midasie", z wyłączeniem oczywiście panny Mariastelli Cosentino. Mimi nie zapisał jednak adresów, a on wolał mieć z rozmówcą bezpośredni kontakt.
– Mimi! – zawołał.
Żadnej odpowiedzi. Pewno był jeszcze w domu, leżał w łóżku i pił pierwszą dzisiaj kawę.
– Fazio!
Fazio pojawił się natychmiast.
– Nie ma wicekomisarza Augello?
– Dziś go nie będzie, panie komisarzu. Nie przyjdzie też jutro ani pojutrze.
Zupełnie jak Adelina. Mimi także musiał zająć się wnukami?
– Dlaczego?
– Jak to „dlaczego", panie komisarzu? Co to, zapomniał pan? On dziś ma urlop okolicznościowy z racji ślubu.
Zupełnie wypadło mu to z pamięci. A przecież to właśnie on przedstawił Augellowi – choć kierował się przy tym ukrytymi motywami – przyszłą małżonkę, Beatrice, bardzo ładną i rozsądną pannę.
– Kiedy ślub?
– Za pięć dni. Proszę nie zapomnieć, bo ma pan być świadkiem.
– Nie zapomnę. Słuchaj, jesteś teraz zajęty?
– Zaraz będę wolny. Jest tu taki jeden, Giacomo Pellegrino. Przyszedł zgłosić szkody wyrządzone w jego willi, której budowę dopiero co zakończono.
– Kiedy to się stało?
– Dziś w nocy.
– Dobrze, idź i zaraz wracaj.
A więc szkodnikiem był on, Montalbano. Kiedy usłyszał o swoim wyczynie tutaj, w komisariacie, przejął się trochę i zawstydził. Co mógł jednak teraz na to poradzić? Miał pójść do pokoju Fazia i powiedzieć: „Panie Pellegrino, proszę mi wybaczyć, to właśnie ja…"?