– Jak leci?
– W porządku – rzuciłam wymijająco.
Już w momencie, w którym to mówiłam, wiedziałam, że to nieprawda. Ale nie miałam ochoty rozmawiać o morderstwach, Claudelu, straconym weekendzie w Quebec City, moim małżeństwie ani o niczym innym, co ostatnio spędzało mi sen z powiek.
– A u ciebie?
– Bien.
Poruszała głową na boki i jej dredy trochę przyklapnęły. Bien. Pas bien. Zupełnie tak jak dawniej. Ale nie do końca. Zauważyłam, że zachowuje się podobnie, jak ja. Ona też coś ukrywała, ale wyraźnie nie chciała prowadzić żadnych poważnych rozmów. Czując się nieco przygnębiona, ale podejrzewając, że mój nastrój się poprawi, nic nie powiedziałam i udawałam, że wszystko jest w porządku.
– No to gdzie idziemy zjeść?
Nie zmieniałam tematu, bo przecież jeszcze o niczym nie zaczęłyśmy rozmawiać.
– A na co masz ochotę?
Już się nad tym zastanawiałam. Przeważnie decyduję się na coś, wyobrażając sobie jedzenie na talerzu przede mną. Pod tym względem jestem zdecydowanie wzrokowcem. Wydaje mi się, że jeśli chodzi o jedzenie, decyduje wygląd dania, a nie menu. Dzisiaj miałam ochotę na coś czerwonego i ciężkiego.
– Pójdziemy do włoskiej?
– Okej. – Zastanowiła się. – Może Vivaldi na Prince Arthur? Tam na pewno usiądziemy na dworze.
– Idealnie. I nie będę już musiała ruszać samochodu. Przeszłyśmy przez plac, idąc pod dorodnymi drzewami liściastymi, które górują nad trawnikiem. Starsi ludzie siedzieli na ławkach, rozmawiając w grupach, przyglądając się innym. Kobieta w czepku karmiła gołębie, wyciągając kawałki chleba z torebki, strofując je jak niesforne i hałaśliwe dzieci. Para policjantów szła jedną z alejek przecinających park, ich założone z tyłu ręce tworzyły dokładnie takie same litery V. Co jakiś czas zatrzymywali się, żeby wymienić z kimś parę słów, zadać kilka pytań czy odpowiedzieć na jakieś kąśliwe uwagi.
Minęliśmy kamienną altanę stojącą w zachodniej części placu. Zauważyłam wyraz “Vespasian" i zastanawiałam się, po raz kolejny, dlaczego nad wejściem wyrzeźbiono nazwisko cesarza rzymskiego.
Opuściłyśmy plac, skręciłyśmy w rue Laval i przeszłyśmy między rzędem kamiennych słupów znaczących wejście w rue Prince Arthur. Przez cały ten czas nic nie mówiłyśmy. Było to dziwne. Gabby nigdy nie była taka spokojna czy pasywna. Przeważnie miała mnóstwo planów i pomysłów. Dzisiaj natychmiast zgodziła się na moją propozycję.
Dyskretnie obserwowałam ją kątem oka. Wodziła wzrokiem po twarzach przechodniów, obgryzając jednocześnie paznokieć u kciuka. Wydawało się, że uważnie przygląda się ludziom. Wyglądała na nerwową i tak, jakby czegoś szukała na zatłoczonych chodnikach.
Wieczór był ciepły, a powietrze wilgotne. Ulica Prince Arthur była zakorkowana. Ludzie kłębili się i chodzili we wszystkie strony. Okna i drzwi restauracji były pootwierane, a stoliki stały chaotycznie, jakby ktoś planował ustawić je w porządku później. Mężczyźni w bawełnianych koszulach i kobiety z odsłoniętymi ramionami rozmawiali i śmiali się pod jaskrawymi parasolami. Inni stali w kolejkach, czekając na miejsce. Stanęłam w kolejce przed Vivaldim, a Gabby poszła na róg kupić butelkę wina.
Kiedy w końcu usiadłyśmy, Gabby zamówiła fettucine alfredo. Ja poprosiłam o veal picatta i spaghetti. Chociaż dałam się skusić cytrynie, przynajmniej częściowo pozostałam wierna czerwieni. Kiedy czekałyśmy na sałatki, sączyłam Perriera. Rozmawiałyśmy trochę, ruszałyśmy ustami, wydobywałyśmy z siebie słowa, ale tak naprawdę nic sobie nie powiedziałyśmy. Większość czasu po prostu siedziałyśmy. Nie było to swobodne milczenie starych przyjaciół, ale krępująca cisza.
Znałam zmienne nastroje Gabby, jak własne cykle miesięczne. Wyczuwałam jakieś napięcie w jej zachowaniu. Unikała mojego wzroku. Jej oczy niespokojnie rozglądały się wokół, tak jak w parku, jakby czegoś szukały. Była wyraźnie rozkojarzona. Często sięgała po swój kieliszek wina. Za każdym razem, jak go podnosiła, Chianti nabierało wspaniałego odcienia czerwieni i płonęło w wieczornym świetle jak zachodzące słońce w Karolinie.
Wiedziałam, jak interpretować jej zachowanie. Piła za dużo, żeby zabić w sobie niepokój. Alkohol, opium ludzi z kłopotami. Wiedziałam, bo sama tego próbowałam. Kostki lodu w moim Perrierze topiły się powoli. Patrzyłam, jak plasterek cytryny zmieniał pozycję. Spadał z jednej kostki na niższą z cichym sykiem.
– Gabby, co się dzieje?
Pytanie ją wystraszyło.
– Dzieje?
Zaśmiała się nerwowo i odgarnęła dreda z twarzy. Z jej oczu nic nie można było wyczytać.
Widząc, że nie chce o tym mówić, wybrałam neutralny temat. Powie mi, jak będzie gotowa. A może jestem tchórzem. Ceną, którą może przyjść zapłacić za wzajemną bliskość, może być jej utrata.
– Masz jakieś wiadomości od kogoś z Northwestern? Poznałyśmy się jako studentki w latach siedemdziesiątych. Byłam już wtedy żoną. I matką. Katy jeszcze nie chodziła do szkoły. Wtedy zazdrościłam Gabby i innym ich wolności. Brakowało mi całonocnych imprez, które tak zbliżają ludzi, i zajęć z filozofii wcześnie rano. Byłam w ich wieku, ale żyłam w innym świecie. Tylko z Gabby naprawdę się zżyłam. Do tej pory właściwie nie wiem, dlaczego. Różnimy się od siebie wyglądem tak, jak to tylko możliwe. Przynajmniej wtedy tak było. Może dlatego, że Gabby lubiła Pete'a albo przynajmniej udawała, że go lubi. Wspomnienie: Pete ubrany jak żołnierz na paradę otoczony przez dzieci-kwiaty, po trawie i tanim piwie. Nie znosił imprez, na które chodziłam, i maskował swoje złe samopoczucie zachowując się arogancko i pogardliwie. Tylko Gabby zadała sobie trud, żeby się do niego przebić.
Tylko z kilkoma znajomymi ze studiów nie straciłam kontaktu. Byli teraz rozproszeni po całych Stanach, większość z nich pracowała na uniwersytetach i w muzeach. Gabby lepiej udawało się utrzymywać więzi ze starymi znajomymi. A może to oni się z nią kontaktowali.
– Joe odzywa się od czasu do czasu. Uczy w jakiejś dziurze w Iowa, chyba. Albo w Idaho. – Geografia Stanów nigdy nie była mocną stroną Gabby.
– Tak? – Starałam się ją zachęcić.
– A Verns sprzedaje nieruchomości w Las Vegas. Kilka miesięcy temu przyjechał tu na swego rodzaju konferencję. Nie ma nic wspólnego z antropologią i jest z tego powodu bardzo zadowolony.
Upiła łyk.
– Ale cały czas ma taką samą fryzurę.
Tym razem jej śmiech zabrzmiał szczerze. Rozluźniło ją albo wino, albo mój urok osobisty.
– A, i dostałam e-maila od Jenny. Planuje znowu zająć się pracą naukową. Wiesz, że wyszła za jakiegoś kretyna i zrezygnowała ze stałego zatrudnienia w Rutgers, żeby pojechać za nim na Florydę?!
Gabby przeważnie waliła prosto z mostu.
– Mało tego, dostała propozycję pracy przy jakiejś organizacji i wypruwa z siebie flaki, żeby załatwić dla nich korzystny kredyt. Kolejny łyk.
– I jej to odpowiada! A co u Pete'a?
Pytanie było jak niespodziewany cios. Zawsze unikałam mówienia o moim nieudanym małżeństwie. Czułam się tak, jakbym miała założoną blokadę na rozprawianie na ten temat, a zniesienie jej w jakiś sposób przyczyniłoby się do konieczności zweryfikowania mojego postrzegania całej tej sprawy. Jakby sam akt układania słów w ciąg, formowania zdań mógł przedstawić rzeczywistość w takim świetle, że nie byłabym jeszcze gotowa stawić jej czoła. Gabby była jedną z nielicznych osób, którym w ogóle mówiłam coś na ten temat.
– W porządku. Rozmawiamy ze sobą.
– Ludzie się zmieniają…
– Tak.
Przyniesiono sałatki i przez jakiś czas skupiłyśmy się na dobieraniu sosów i mieleniu pieprzu. Kiedy podniosłam wzrok, siedziała zupełnie nieruchomo z widelcem pełnym sałaty zawieszonym nad talerzem. Znowu była nieobecna, chociaż tym razem wydawała się być pogrążona w myślach i nie rozglądała się wokół.