Выбрать главу

– Pracuję teraz nad nią – podałam równie sucho. Usłyszałam jakiś metaliczny, chropowaty dźwięk. – Powin…

– Elle? – przerwał. Kobieta?

– Tak. – Patrzyłam, jak kolejna larwa zwija się w półksiężyc, po czym powtarza ten sam manewr, tym razem zwijając się w drugą stronę. Nieźle.

– Biała?

– Tak.

– Wiek?

– Za jakąś godzinę powinnam panu to określić w przybliżeniu.

Wyobraziłam sobie, jak patrzy na zegarek.

– Okej. Zjawię się po lunchu. – Trzask słuchawki. To było stwierdzenie, nie prośba. Wyraźnie nie miało dla niego znaczenia, czy ten termin mi pasuje.

Odłożyłam słuchawkę i wróciłam do damy leżącej na stole. Podniosłam deskę z klipem i przełożyłam formularz na następną stronę.

Wiek. Na pewno dorosła kobieta. Już wcześniej sprawdziłam jej usta. Zęby mądrości były w pełni wykształcone.

Dokładnie obejrzałam ramiona w miejscu, gdzie zostały oddzielone od tułowia. Końcówki obu kości ramienia również były w pełni wykształcone. Nie zauważyłam granicy między trzonem kości a nasadą. Spojrzałam na nogi. Nasada kości udowej też była zupełnie uformowana, i na prawej, i na lewej nodze.

Coś w tych rozerwanych stawach nie dawało mi spokoju. I to coś więcej, niż zwykła w takich przypadkach reakcja na niegodziwość. Ale było to niejasne uczucie, sama dokładnie nie wiedziałam, o co chodzi. Kiedy opuściłam lewą nogę z powrotem na stół, czułam się tak, jakbym miała w brzuchu bryłę lodu. Powróciło uczucie przerażenia, które mnie opanowało wtedy w lesie. Zdusiłam je w sobie i zmusiłam się, żeby zająć się tym, czym powinnam. Wiekiem. Ustaleniem wieku. Poprawnie oszacowany wiek może doprowadzić do ustalenia tożsamości ofiary. Dopóki nie poznamy nazwiska, nic innego nie będzie ważniejsze.

Rozcięłam skalpelem ciało, żeby odsłonić staw kolanowy i łokieć. Odchodziło łatwo. Także tutaj długie kości były w pełni rozwinięte. Sprawdzę to jeszcze na zdjęciu rentgenowskim, ale wiedziałam, że to oznacza, iż wzrost kości dobiegł końca. W stawach nie dostrzegłam żadnych śladów chorobowych ani zmian artretycznych. Dorosła, ale młoda. Zgadzało się to z moją wcześniejszą obserwacją dotyczącą zębów – nie było na nich śladów zużycia.

Ale chciałam być dokładniejsza. Claudel będzie tego oczekiwał. Przyjrzałam się obu obojczykom w miejscu, gdzie stykają się z mostkiem u podnóża gardła. Chociaż prawy był zerwany, płaszczyzna stawu była otoczona zakrzepłą wyschniętą chrząstką i więzadłami. Nożyczkami obcięłam tyle twardej tkanki, ile mi się udało, po czym owinęłam kość w mokrą szmatę. Ponownie skoncentrowałam się na miednicy.

Zdjęłam z niej szmatę i, używając znowu skalpela, zaczęłam delikatnie piłować chrząstkę łączącą z przodu obie połowy. Namoczenie jej rozmiękczyło ją i łatwiej było ją przeciąć, ale czynność i tak była czasochłonna i uciążliwa. Nie chciałam ryzykować zniszczenia tego, co znajdowało się pod spodem. Kiedy kości łonowe były w końcu rozdzielone, przecięłam kilka pasków wyschniętych mięśni łączących z tyłu miednicę z dolnym końcem kręgosłupa, po czym ją wyciągnęłam, podeszłam do zlewu i zanurzyłam jej część łonową w wodzie.

Potem wróciłam do ciała i odwinęłam szmatę z obojczyka. Znowu wycięłam tyle tkanki, ile się dało, po czym napełniłam plastikowy pojemnik wodą, oparłam go o klatkę piersiową i wcisnęłam do niego końcówkę obojczyka.

Rzuciłam okiem na ścienny zegar. 12:25. Odeszłam od stołu, ściągnęłam rękawiczki i wyprostowałam się. Powoli. Miałam wrażenie, jakby na moim kręgosłupie odbywał się trening zespołu futbolu amerykańskiego. Oparłam ręce na biodrach i rozciągnęłam się, wyginając się do tyłu i obracając górnymi partiami ciała. Tak naprawdę to nie uśmierzało bólu, ale też nie bolało. Ostatnio kręgosłup często mi dokuczał, a trzy godziny schylania się nad stołem do autopsji potęgowały ból. Nie przyjmowałam do wiadomości, że może mieć to coś wspólnego z wiekiem. Niedawne odkrycie, że potrzebuję okularów do czytania i że zamiast 57 kilogramów ważę 60, też nie były wynikiem starzenia się. Nic nie było.

Odwróciłam się i zobaczyłam Daniela, jednego z techników od autopsji, patrzącego na mnie zza drzwi. Tik zmarszczył mu górną wargę, a jego oczy natychmiast się zamknęły. Gwałtownym ruchem przeniósł cały ciężar ciała na jedną nogę, a drugą lekko uniósł. Wyglądał jak brodziec, przeczekujący falę.

– Kiedy chcesz, żebym zrobił radiografię? – spytał. Okulary siedziały nisko na jego nosie i wyglądało to tak, jakby nie patrzył przez nie, tylko ponad nimi.

– Powinnam skończyć do trzeciej – odparłam, wrzucając rękawiczki do zbiornika na odpady biologiczne. Nagle uświadomiłam sobie, jaka jestem głodna. Moja poranna kawa stała na biurku – była zimna i nawet nie napoczęta. Zupełnie o niej zapomniałam.

– Okej. – Cofnął się, odwrócił i zniknął w korytarzu.

Odłożyłam gogle na biurko, wyciągnęłam z jednej z szuflad rolkę białego papieru, rozwinęłam go i przykryłam nim ciało. Po umyciu rąk wróciłam do swojego biura na piątym piętrze, przebrałam się i wyszłam na lunch. Rzadko mi się to zdarzało, ale dzisiaj potrzebowałam światła słonecznego.

Claudel dotrzymał słowa. Kiedy wróciłam o wpół do drugiej, już był w moim gabinecie. Siedział naprzeciw mojego biurka i bardzo uważnie przyglądał się zrekonstruowanej czaszce leżącej na stole. Kiedy mnie usłyszał, odwrócił głowę, ale nic nie powiedział. Powiesiłam kurtkę na drzwiach, przeszłam koło niego i usiadłam na swoim krześle.

– Bonjour, monsieur. Claudel. Comment ca va? – Uśmiechnęłam się do niego zza biurka.

– Bonjour – odparł krótko.

Wyraźnie nie interesowało go, jak się miewam. Nie ma sprawy. Czekałam. Nie poddam się jego urokowi.

Skoroszyt leżał przed nim na biurku. Położył na nim rękę i spojrzał na mnie. Jego oblicze kojarzyło się z papugą. Miał ostre rysy twarzy, w której centralne miejsce zajmował przypominający dziób nos. Jego broda, usta i czubek nosa układały się w serię skierowanych ku dołowi liter V. Kiedy się uśmiechał, co zdarzało się rzadko, V jego ust robiło się ostrzejsze, a wargi uwypuklały się, zamiast się zwężać.

Westchnął. Był wobec mnie bardzo cierpliwy. Nie pracowałam przedtem z Claudelem, ale wiedziałam, jaką się cieszy reputacją. Uważał siebie za niezwykle inteligentnego człowieka.

– Mam kilka nazwisk – powiedział. – Prawdopodobnych ofiar. Wszyscy z mojej listy zaginęli w ciągu ostatnich sześciu miesięcy.

Już wcześniej rozmawialiśmy o tym, ile czasu mogło upłynąć od śmierci. Badania, które przeprowadziłam rano, nie zmieniły mojej opinii. Byłam pewna, że umarła najwyżej trzy miesiące temu. To by znaczyło, że morderstwo popełniono w marcu albo później. Zimy są mroźne w Quebecu, uprzykrzają życie żywym, ale są łaskawe dla umarłych. Zamarznięte ciała nie rozkładają się. Nie przyciągają też robactwa. Gdyby porzucono ciało zeszłej jesieni, przed nadejściem zimy, byłyby w nim ślady działalności robactwa. Obecność pancerzyków i larw wskazałaby na obecność robactwa już jesienią. Nie było nic takiego. Biorąc pod uwagę to, że wiosna była ciepła, mnogość robaków i stopień rozkładu ciała jednoznacznie wskazywały na to, że od morderstwa upłynęły trzy miesiące, a może i mniej. Obecność tkanki łącznej i praktycznie zupełny brak trzewi i mózgu też wskazywały na to, że śmierć nastąpiła pod koniec zimy albo wczesną wiosną.