Chociaż teraz rozmawiamy rzadziej, mechanizm prawie się nie zmienił w ciągu lat, które upłynęły od tamtego czasu. Razem czy osobno, dzielimy się swoimi radościami i pomagamy sobie w smutku. To Gabby pomogła mi przetrzymać kurację odwykową na spotkaniach w klubie AA, gdy potrzeba napicia się nie dawała mi spokoju od rana do wieczora, trzęsłam się i cały czas się pociłam. To do mnie dzwoni Gabby, rozbawiona i pełna nadziei, kiedy miłość pojawia się w jej życiu, a potem znowu, samotna i zrozpaczona, kiedy znika.
Kawa się zaparzyła i postawiłam ją na szklanym stoliku w jadalni. Przez głowę przebiegały mi wspomnienia związane z Gabby. Zawsze się uśmiechałam, kiedy o niej myślałam. Gabby na seminarium magisterskim. Gabby na wykopaliskach. Gabby w akcji, z czerwoną chustą zarzuconą na ramiona i kołyszącymi się dredami, kiedy wzrusza ziemię kielnią. Mając ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, szybko zrozumiała, że nie będzie tradycyjną pięknością. Nie starała się odchudzać ani opalać. Nie goliła się pod pachami, nóg też nie. Gabby to była Gabby. Gabrielle Macaulay z Trois-Rivieres w Quebecu. Jej matka była Francuzką, ojciec Anglikiem.
Przyjaźniłyśmy się w czasie studiów. Ona nienawidziła antropologii fizycznej, cierpiała na zajęciach, które ja uwielbiałam. Ja miałam tak samo z jej ulubioną etnologią. Gdy skończyłyśmy studia, ja pojechałam do Północnej Karoliny, a ona wróciła do Quebecu. Rzadko widywałyśmy się przez te lata, ale dzięki telefonowi cały czas byłyśmy sobie bliskie. To przede wszystkim dzięki Gabby zaproponowano mi profesurę na McGill w 1990 r. Podczas tego właśnie roku zaczęłam pracować na pół etatu w laboratorium i nawet po powrocie do Północnej Karoliny, nie zrezygnowałam z tej posady – jeździłam na północ co sześć tygodni, tak jak tego wymagała moja praca. A w tym roku wzięłam urlop na karolińskiej uczelni i pracowałam w Montrealu już na pełnym etacie. Tęskniłam do przebywania z Gabby i cieszyłam się z odnowienia naszej przyjaźni.
Mój wzrok przykuło migające światełko automatycznej sekretarki. Ktoś musiał dzwonić przed Gabby. Nastawiłam ją tak, żeby się włączała po czterech sygnałach, chyba że już wcześniej coś się nagrało. Wtedy włączała się po pierwszym. Zastanawiając się nad tym, jak mogłam przespać cztery sygnały i całą wiadomość, podeszłam do niej i przycisnęłam guzik. Kaseta się przewinęła i włączyła. Cisza, a potem kliknięcie. Następnie krótki pisk i głos Gabby To tylko pomyłka. To dobrze. Włączyłam przewijanie do tyłu i poszłam się ubrać do pracy.
Laboratorium medyczno-prawne mieści się w budynku znanym jako QPP albo SQ, w zależności od preferencji językowych. Dla anglojęzycznych jest to Quebec Provincional Police, a dla francuskojęzycznych – La Surete du Quebec. Laboratoire de Medecine Legale, podobne do laboratorium medycyny sądowej w Stanach, mieści się na tym samym piętrze co Laboratoire de Sciences Judiciares, centralne laboratorium dla prowincji. Razem, LML i LSJ tworzą jednostkę znaną jako La Direction de l'expertise Judiciaire – DEJ. Czwarte i najwyższe trzy piętra budynku zajmuje więzienie. Kostnica i pomieszczenia do przeprowadzania autopsji mieszczą się w piwnicy. Policja prowincji zajmuje pozostałych osiem pięter.
Ma to swoje zalety. Wszyscy jesteśmy razem. Jeśli potrzebna mi jest analiza włókien albo próbki gleby, przechodzę przez korytarz i jestem na miejscu. Ma to też wady – jesteśmy łatwo osiągalni. Prowadzący śledztwo z ramienia SQ czy miejscowi detektywi, żeby dostarczyć nam dowody albo dokumenty, muszą przejechać tylko kilka pięter windą.
Na przykład tego dnia rano. Claudel czekał przed drzwiami mojego biura, kiedy przyjechałam.
Trzymał w ręku małą, brązową kopertę i nieustannie stukał jej krawędzią w otwartą dłoń. Powiedzieć, że wyglądał na pobudzonego, to tak, jakby urzec, że Gandhi wyglądał na głodnego.
– Mam kartę od dentysty – powiedział tonem powitania. Trzymał kopertę jak prezenter w czasie ceremonii wręczania nagród Akademii Filmowej. – Sam się po nią pofatygowałem… – Przeczytał nabazgrolone na kopercie nazwisko. – Do doktora Nguyen. Ma gabinet w Rosemont. Byłbym tutaj wcześniej, ale gościu ma naprawdę tępą sekretarkę.
– Kawy? – spytałam. Chociaż nigdy nie spotkałam sekretarki doktora Nguyena, solidaryzowałam się z nią. Wiedziałam, że nie miała miłego poranka.
Otworzył usta, żeby przyjąć albo odrzucić propozycję. Nie wiem, które. W tym właśnie momencie zza rogu wyłonił się Marc Bergeron. Najwyraźniej nieświadomy naszej obecności, przeszedł energicznym krokiem obok rzędu błyszczących, czarnych drzwi biurowych i zatrzymał się kawałek od moich. Zgiął jedną nogę i oparł na udzie walizkę. Przypomniał mi się styl żurawia z Karate Kid. Będąc w tej pozycji, otworzył walizkę, poszperał w środku i wyciągnął klucze.
– Marc?
Wystraszył się. Jednym ruchem zatrzasnął walizkę, chwycił ją w rękę, którą natychmiast opuścił.
– Bien fait – zauważyłam, powstrzymując uśmiech.
– Merci. – Spojrzał na Cłaudela i na mnie. W lewej ręce trzymał walizkę, a w prawej klucze.
Marc Bergeron był niewątpliwie dziwnie wyglądającym człowiekiem. Miał na karku blisko sześćdziesiątkę, a może i nieco więcej. Był wysoki, kościsty i lekko przygarbiony, zgięty do przodu, jakby wiecznie gotowy na przyjęcie ciosu w brzuch. Jego bujne, kręcone, siwe włosy wyrastały mu gdzieś dopiero od połowy głowy. Dzięki czuprynie miał grubo ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu. A jego metalowe okulary zawsze były tłuste i pokryte warstwą kurzu. Często mrużył oczy, jakby starał się czytać drobne litery na jakimś kwitku. Wyglądał bardziej jak dzieło awangardowego twórcy postaci ludzkich niż dentysta sądowy.
– Monsieur Claudel dostał od dentysty Gagnon jej kartę – powiedziałam, wskazując na detektywa.
Claudel uniósł kopertę, jakby na potwierdzenie.
Oczy za poplamionymi szkłami ani drgnęły. Bergeron patrzył na mnie obojętnie. Wyglądał teraz jak wysoki, zakłopotany mlecz z cienką, długą łodygą i gęstwiną białego puchu. Uświadomiłam sobie, że on w ogóle nie wie nic o tej sprawie.
Bergeron był jednym ze specjalistów zatrudnianych na część etatu przez LML, z którymi konsultowano się w celu uzyskania specjalistycznej analizy z różnych dziedzin. Neuropatologii. Radiologii. Mikrobiologii. Dentystyki. Przychodził do laboratorium tylko w piątki. Resztę czasu poświęcał pacjentom w swoim prywatnym gabinecie. Nie było go tutaj w zeszłym tygodniu.
Streściłam mu sprawę.
– W zeszły czwartek robotnicy znaleźli jakieś kości na terenie Le Grand Seminaire. Pierre LaManche podejrzewał, że to kolejny stary cmentarz i wysłał mnie tam. Ale mylił się…
Postawił walizkę na ziemi i słuchał uważnie.
– Znalazłam części poćwiartowanego ciała, które zapakowano w plastikowe worki i porzucono, prawdopodobnie w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. Jest to kobieta, biała, prawdopodobnie ledwo przekroczyła dwudziestkę.
Claudel coraz gwałtowniej stukał kopertą. Nagle przestał i wymownie spojrzał na zegarek. Odchrząknął.
Bergeron spojrzał na niego, potem znowu na mnie. Ciągnęłam swoją relację:
– Monsieur Claudel i ja zawęziliśmy krąg prawdopodobnych ofiar i chyba znamy jej tożsamość. Zgadza się z tym, co wydedukowałam z materiału kostnego. Czas jej zaginięcia także pasuje. Monsieur Claudel sam przywiózł kartę od jej dentysty. To niejaki doktor Nguyen z Rosemont. Znasz go?
Bergeron potrząsnął głową i wyciągnął swoją długą, kościstą rękę.
– Bon – powiedział. – Niech mi ją pan da. Zobaczę, co tu mamy. Czy Denis zrobił już rentgena?